SUICIDE ALI w końcu wydali drugi długogrający album. Panie i Panowie witamy w najdziwniejszej galerii na świecie!
Trzy lata przyszło nam czekać na nowy pełny album SUICIDE ALI. Fanów stęsknionych ciężkiego brzmienia, pokręconych melodii i wszechobecnego szaleństwa zespół zaprasza do wycieczki po zawartości swojego najnowszego dzieła – Tainted Gallery.
Muzykę chłopaków od zawsze trudno było zdefiniować. Kapela oddaliła się pod względem stylu od swoich kolegów z podwórka. Przede wszystkim wydawnictwa cechują się ciężkim i zarazem melodyjnym brzmieniem. Pełno w nich elementów elektroniki i partii klawiszowych. Zbierając to wszystko do kupy, zyskujemy coś pomiędzy muzyką gotycką, a industrialną. Dokładnie takie właśnie jest SUICIDE ALI – zbudowane ze znajomych przypraw, ale smakujące zupełnie unikatowo. Tą muzykę albo się kocha, albo nienawidzi.
Piszę o tym nie bez powodu. Nowy album zawiera spory przegląd dotychczasowej działalności zespołu. Pięć z dwunastu kompozycji to odświeżone wersje znanego nam już materiału, w tym nawet najstarszych klasyków. Można zatem śmiało zagłębić się w krążek bez znajomości tego, co kapela robiła przez te wszystkie lata.
Zanim przejdę do omawiania nowych utworów, muszę wspomnieć o nagranych od nowa szlagierach. Obsłuchani z SUICIDE ALI bez problemu poznają poszczególne utwory i będą zmuszeni oddać zespołowi pokłon za świetne nowe aranżacje. Przy THIS NEW ORDER, czy Doumyaku ma się wrażenie obcowania z całkowicie nowym materiałem. Ilość elementów które zespół dodał, bądź pozmieniał jest ogromna. Do tego dochodzi lepszy montaż dźwięku i wiele smaczków jak choćby inne brzmienia gitar w niektórych fragmentach. Zespół jest cholernie odważny, eksperymentując na tak dobrym materiale, ale wychodzi przy tym obronną ręką. Rozwijają swoje umiejętności i naprawdę można to odczuć porównując stare wersje z nowymi. Cieszy fakt, że również świeższe single doczekały się liftingu. Przede wszystkim widać to na przykładzie Perpetual Check, gdzie mamy do czynienia w zasadzie z zupełnie innym utworem. Wszystkich tych, którzy krzywili się na "odgrzewane kotlety", mogę więc uspokoić – SUICIDE ALI podołali i zdecydowanie nie pojechali po najmniejszej linii oporu. To co było świetne kiedyś, teraz jest po prostu fenomenalne.
Nowy materiał na szczęście również nie zawodzi. Dostajemy siedem nowych numerów, z czego jeden jest wstępem do albumu. Pociąg odjeżdża (dosłownie) i wita nas utwór, który zespół wybrał na promocję nowego wydawnictwa – Shijuushichi no gen. Kompozycja to miks elementów, do których już się przyzwyczailiśmy. Mocne gitary, ciężki bas, niepokojące tło elektroniczne i umiarkowane tempo wbijające się prosto w czaszkę słuchacza. Wspaniale spełnia zadanie wprowadzenia w świat, który chłopaki kreują już od tych ośmiu lat obecności na rynku. Tych mniej przekonanych o szaleństwie dźwięków, kapela częstuje następnie za pomocą Hakuri. Ilość brudu wylewającego się z głośników jest wprost nieprawdopodobna. Kilka zwrotek zostaje ukoronowanych refrenem dopiero w drugiej połowie utworu. Po późniejszym paśmie odświeżonych klasyków SUICIDE ALI dokonuje rzeczy nieprawdopodobnej. Dwie i pół minuty wystarcza zespołowi, by wlać w serce słuchacza dziwną tęsknotę i nieokreślony żal. Moyuru honoo to taka kołysanka, która w gruncie rzeczy przypomina melodię z pozytywki. Gdy kończą się jej dźwięki, odbiorca jest w zupełnie innym miejscu niż przed momentem. Ta mała perełka to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów albumu, i według mnie, całej twórczości kapeli.
Kolejnym nowym utworem jest Haiiro no curtain. Kompozycja zdecydowanie wolniejsza, o mniejszej ilości ozdobników i przy tym bardziej monotonna. Można śmiało nazwać ją najgorszym punktem programu, co oczywiście wcale nie będzie ujmą w świetle reszty fenomenalnych utworów. Kiedy album powoli zbliża się do końca, muzycy ponownie zaskakują. Futomei syndrome to utwór, który mógł by spełniać rolę singla, bądź ścieżki dźwiękowej z jakiegoś anime. Jest cholernie melodyjny, ma świetny refren, jest szybki i przede wszystkim zapada w pamięć na długie godziny. Uważny słuchacz dostrzeże tu naprawdę świetne partie gitar i niesamowity potencjał koncertowy. Album zamyka Gyoushounin no kaiga. Prawie ośmiominutowe monstrum, w które zespół wpompował esencję swojej tożsamości i jeszcze więcej – całkowicie nowe oblicze. Mamy do czynienia z powolną kompozycją rozwijającą się niczym sinusoida. To koi słuchacza delikatnymi fragmentami, to uderza obłędem i potężnym riffem, by znowu uspokoić się akustycznym brzmieniem. Najważniejszym jej składnikiem jest jednak niesamowity wokal. W końcu po tych ostatnich ośmiu minutach kończy się nasza wycieczka w "skażoną galerię". Wrażenie jakie album pozostawia na słuchaczu jest ogromne. Tym lepsze, jeśli ktoś muzyki zespołu nie znał. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że to nie „opus magnum” i przyszłość przyniesie nam kolejne fenomenalne wydawnictwa.
Nie da się ukryć, że SUICIDE ALI to machina, która musi wykonać naprawdę sporą pracę w studio, by ukazać słuchaczowi pełne spektrum swoich dźwięków. Każdy utwór składa się z takiej dawki drobnych szczegółów, że czasami nie można ich objąć nawet kilkoma odsłuchaniami. Ważne jest zatem dopracowanie brzmienia albumu do perfekcji. Tutaj muszę pokłonić się przed inżynierem dźwięku, bo za małe pieniądze (nie oszukujmy się, SUICIDE ALI to zespół naprawdę małego formatu) zrobił cuda. Mimo sporadycznych chrupnięć, cały album błyszczy. Każdy instrument ma swoje miejsce i nie uświadczymy zjawiska zlewania się ze sobą dźwięków. To jednak przyjdzie nam docenić jedynie zagłębiając się w drobne szczególiki kompozycji.
Celowo unikałem wcześniej opisu tego, co Goshi (wokalista) robi na albumie. Jestem jego fanem od dawna i nie ukrywam, że moja opinia może być mocno stronnicza. Jest on bowiem według mnie tym, kim King Diamond dla Mercyful Fate. Obrzucających mnie teraz błotem o porównanie legendy do zaściankowego frontmana śpieszę uprzedzić, że mam to gdzieś. Goshi jest po prostu fenomenalny. Chłopak na albumie przeszedł samego siebie i po próbkach na wcześniejszych singlach, w końcu rozwinął skrzydła podnosząc brzmienie SUICIDE ALI na zupełnie inny poziom. Szczególnie jest to odczuwalne właśnie na zakończeniu albumu, gdzie wyciąga z gardła monumentalne wręcz dźwięki. Bez niego ten zespół nie mógł by istnieć. Jednocześnie nie mogę go sobie wyobrazić w muzyce innej niż ta, którą muzycy komponują. Facet potrafi śpiewać delikatnie jakby ostatkiem sił, a zaraz uderzyć wrzaskiem w mikrofon. Zdecydowanie jest to jedna z tych osób, które swoim talentem wybijają się ponad tłum muzyków visual kei.
Słowem zakończenia chciałem powiedzieć, że Starwave Records staje się powoli jedną z moich ulubionych wytwórni. Przeglądając ich katalog zespołów, można odnieść wrażenie, że głównodowodzący stawia tam przede wszystkim na oryginalność brzmienia. SUICIDE ALI to natomiast jeden z tych szczególnych zespołów, które maja w sobie niesamowitą magię, są niezwykle charakterystyczne i przy tym zdają się być gdzieś na zupełnych obrzeżach rynku muzycznego. Informacje o nowych wydawnictwach wyskakują zatem nagle i przechodzą bez większego echa. To jest wielka szkoda i wielki błąd. Kapela obecnie jest swoistym remedium na ból fanów nieistniejącego już D'espairsRay, którzy wiarę w swoich idoli stracili w okolicach Coll:Set. Jest też lekarstwem dla wciąż tęskniących za starym dobrym Calmando Qual. Gdyby zebrać te dwa zespoły razem i pomieszać ich elementy, to być może wyszło by właśnie SUICIDE ALI – grupa, która wciąż czaruje i ciągle elektryzuje słuchacza. Najlepszym na to przykładem jest omówiony powyżej album. Maksymalnej noty jednak wystawić z czystym sumieniem nie mogę, a powód tego jest błahy. Mimo wszystko za dużo tutaj materiału, który już znamy. Pomijając ten mankament, dostajemy naprawdę cudowną muzyczną wycieczkę obok której nie powinien obojętnie przejść żaden fan ciężkich brzmień.