Recenzja

LUNA SEA - The End of the Dream / Rouge

24/11/2012 2012-11-24 09:30:00 JaME Autor: Lu:na

LUNA SEA - The End of the Dream / Rouge

LUNA SEA wraca silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej!

Przy wydawnictwach pokroju The End of The Dream/Rouge fan nie boi się o jakość materiału. Jedynym pytaniem jest to, czy zespół zdołał po raz kolejny przemycić do dźwięków swój specyficzny geniusz, którym czarował w latach 90.? Bez wahania powiem - TAK!

Siedem długich lat przerwy to naprawdę spora pauza. Ostatnim singlem przed zawieszeniem działalności był Love Song z 2001 roku. Potem cisza w eterze aż do pamiętnego wskrzeszenia koncertem One Night Dejavu. Całe szczęście, że muzycy zapomnieli o dawnych nieporozumieniach i znowu poczuli się jak na przysłowiowych starych śmieciach. Efektem tego była trasa po świecie i niesamowity, wielowątkowy THE ONE -crash to create- z tego roku. Ten singiel to osobna historia i odrębny rozdział w twórczości LUNA SEA. Coś czego nie robili nigdy wcześniej i prawdopodobnie już nie powtórzą. Teraz natomiast przyszła pora na bardziej typowe utwory. Tym oto sposobem w nasze ręce trafia podwójny singiel z dwoma kawałkami: The End of The Dream i Rouge.

Na pierwszy rzut dostajemy The End of The Dream z wyraźną gitarą SUGIZO od startu. Kawałek brzmi hardrockowo i odrobinę przywodzi na myśl dokonania takich zespołów jak DEAD END i BUCK-TICK. To jednak tylko wolne skojarzenia, bo tak naprawdę w dźwiękach znajdziemy wszystkie składowe LUNA SEA, za które fani pokochali tę formację. Utwór jest melodyjny, opatrzony chwytliwym refrenem i przede wszystkim na tyle rozbudowany, by nie nudzić słuchacza, a przy tym wpadający w ucho już od pierwszego przesłuchania. Gdybym miał go umiejscowić gdzieś w chronologii kapeli, to najbliżej pod względem stylistyki leżałby między płytami Style, Shine i Lunacy. Zwłaszcza w tę ostatnią wpasowałby się idealnie.

Rouge to z kolei bardzo miłe zaskoczenie i cios między oczy dla tych, którzy twierdzą, że zespół nie potrafi już zagrać tak jak na początku kariery. Czuć tutaj staromodny klimat sięgający nawet czasów indies. Przejawia się to głównie dość specyficznym wstępem i charakterystyczną linią basową. Oczywiście i tutaj nie mogło zabraknąć melodyjnego refrenu i popisów SUGIZO. Największą niespodzianką jest RYUICHI, którego wokal, mimo że tak dobrze nam znany, potrafił odkryć przed słuchaczem nowe barwy i emocje. Również Shinya pokazuje tutaj nieco więcej niż zwykle i jego perkusja zasługuje na szczególną uwagę. Chronologicznie utwór ten wpasowałby się idealnie w którąś z pierwszych trzech płyt zespołu.

Kończą się dwie kompozycje zapowiadające nowy album i można na ich podstawie wyciągnąć kilka wniosków. Przede wszystkim słychać, że muzycy nie próżnowali przez te całe lata. Solowe kariery i inne zespoły odbiły się ogromnym piętnem na umiejętnościach i podejściu do tworzenia muzyki przez cały zespół. Starzy wyjadacze owszem usłyszą klasyczne LUNA SEA, ale w zupełnie nowej formie. Tak bardzo znanej, a jednocześnie odmiennej. Najlepsze jednak jest to, że po latach przerwy mają faceci kupę pomysłów, które teraz upychają w nowe wydawnictwa. Cieszę się tym faktem, bo jestem oddanym fanem zespołu od lat. Warto natomiast posłuchać tego wydawnictwa samemu nawet dla próby i bez wcześniejszej znajomości kapeli. Wraca bowiem LUNA SEA - jedna z największych legend japońskiej muzyki. Robi to - trzeba dodać - z niesamowitą mocą i finezją sobie tylko właściwą.
REKLAMA

Powiązani artyści

Powiązane wydawnictwa

Singiel CD 2012-12-12 2012-12-12
LUNA SEA
REKLAMA