DIR EN GREY wraca do starego repertuaru. Czy mały przegląd historii to dobry pomysł?
Jeszcze parę lat temu fani mieli powody do narzekania, że ich ulubiony zespół nie gra na koncertach swoich klasycznych kawałków. Tymczasem od kilku wydawnictw serwuje się nam różnego rodzaju przeróbki zazwyczaj tych bardziej znanych utworów. Oczywiście częstokroć zmieniana jest aranżacja i czasem wychodzi to lepiej niż pierwowzór, czasem niestety nieco gorzej. Co by jednak nie mówić, zawsze mamy do czynienia z nowymi wersjami, a nie z odegraniem kawałka 1:1. Dlaczego o tym piszę... Najnowsze wydawnictwo DIR EN GREYa o przewrotnym tytule THE UNRAVELING, to swego rodzaju ukłon w stronę słuchaczy tęskniących za starym repertuarem. Z drugiej strony jest to też świetna okazja dla młodszej publiczności na zapoznanie się z prehistorią zespołu.
Podstawowa wersja wydawnictwa składa się z siedmiu utworów, z czego tylko jeden (tytułowy) jest całkowicie nowy. Mamy sześć kompozycji pochodzących z różnych okresów działalności zespołu, w tym, jak wspomniałem, nawet z jego początków. Mowa tu oczywiście o KARMA i Unknown...Despair...a Lost, które nigdy wcześniej nie gościły na żadnym albumie czy minialbumie i pochodzą tak naprawdę z czasów, gdy DIR EN GREY dopiero raczkował na scenie jako grupa visual kei. Dalej, chronologicznie patrząc, mamy powrót do kisou dzięki dwóm kompozycjom z tego albumu - KARASU i Bottom of the death valley. Wycieczka w przeszłość kończy się na albumach VULGAR, z którego pochodzi odnowione Kasumi, i Withering to Death, z którego przerobiono THE FINAL.
Mimo kolosalnych różnic w brzmieniu poszczególnych utworów, które powstawały przecież w sporych odstępach czasu, na THE UNRAVELING wszystko jest spójne i stanowi jedną całość. Zespół, biorąc na warsztat swoje klasyki, przerobił je na obecną modłę, dodając odpowiednią ilość ciężaru i szczyptę szaleństwa, którymi ostatnio para się nader często. Tytułowy utwór zostawmy sobie na koniec, a zamiast tego przyjrzyjmy się różnicom, jakie czekać będą na oddanych fanów kapeli. Zdecydowanym zaskoczeniem było umieszczenie tak starych dzieł jak KARMA i Unknown.... Ba! Podejrzewam, że duża część z nas musiała sięgnąć po owe utwory w czeluści swoich zbiorów, bądź internetu.
KARMA już pierwotnie pretendowała do miana najmocniejszego wówczas utworu w dorobku DIR EN GREYa, co było głównie zasługą dużego tempa, udziwnionych wokaliz, agresywnych gitar i przede wszystkim piskliwej solówki nadającej muzyce wspomnianego szaleństwa. Nowa wersja jest cięższa. Wszystko tutaj (jak zresztą na całym albumie) ma niesamowicie niskie brzmienie. Kyo po raz kolejny manewruje swoim głosem od spokojnego wokalu po growl i szaleńcze piski. Powraca też najbardziej charakterystyczny element tej piosenki - piskliwe solo. To wszystko jednak byłoby niczym, gdyby nie praca bębniarza. Shinya obok Kyo rozwinął się w zespole najbardziej i w sposób wyraźny daje to po sobie poznać, wybijając kolejne dzikie rytmy. Nowe oblicze KARMA jako całości można określić jako połączenie deathmetalu z typowym od jakiegoś czasu dla DIR EN GREYa obłędem. Tworzy to uczucie obcowania z muzyką graną przez szaleńców, jednak wciąż bardzo poukładaną i przemyślaną.
Początek Unknown...Despair...a Lost zwiastuje balladę za sprawą akustycznego wstępu, jednak szybko gitary zaczynają swój złowieszczy ryk i dalej mamy już ciężką, acz stonowaną jazdę. Utwór jest zdecydowanie wolniejszy niż KARMA i nie przypomina tak bardzo swojego pierwowzoru, który był przecież bardzo prosty, żywy i przy tym melodyjny. Owszem, Kyo nadal zachowuje stary refren i ogólną linię melodyczną, ale dodaje od siebie wiele krzyków i chórków. Pojawiają się też gitarowe solo i więcej zmian tempa. Nowa odsłona jest na wskroś metalowym dziełem, drastycznie różniącym się od oryginału. Pomimo oczywistego szlifu, jak dla mnie zabrakło właśnie tej prostoty i kulminacji refrenem, który tutaj podano jakby bez emocji.
KARASU nadal zachowało swój ciężki klimat i złowieszczy wydźwięk. Co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Jest ten spokojny, choć pełen napięcia fragment, gdy dźwięki gitar pulsują gdzieś jakby w oddali. Jest też mocarne uderzenie z właściwą albumowi siłą. Cieszy bardzo wyraźna linia basowa, która była jedną z głównych zalet pierwowzoru. Na szczęście nie umknął też ten charakterystyczny dla kisou industrialny brud. Kyo ponownie poszerza spektrum swojego gardła, dzięki czemu kolejny utwór zyskuje na szaleństwie. Całościowo kawałek jest świetnie zrealizowany i stanowi wdzięczny pokaz tego, jak brzmiałoby dziś całe kisou. Ta teoria potwierdza się zresztą w kolejnym utworze z tej płyty...
Bottom of the death valley urzekł mnie na wstępie wokalem wysuniętym na pierwszy plan i nieco stłumionymi motywami na gitarze. Stanowi to niejako wstęp do skomplikowanej opowieści, która zaraz ma nadejść. O dziwo, w porównaniu do wersji z kisou mam tutaj wrażenie wolniej sunących instrumentów i mniejszej agresji. Zamiast tego Kyo pozwala nam poczuć specyficzny, senny nastrój. Wtóruje mu cały zespół, którego muzyka nie jest tutaj nadmiernie mocna, a zamiast tego pełna detali, w których można się doszukać choćby brzmień znanych z pierwszych albumów. Solo na gitarze momentalnie przywodzi na myśl Ain't afraid to die, co jest niewątpliwie dużym sentymentalnym plusem. Można zarzucić tej wersji, że brak w niej wcześniejszego pazura, ale z drugiej strony jest to niemalże całkiem nowy utwór i w mojej opinii broni się tak samo jak oryginał.
O Kasumi mógłbym napisać wiele, bo to jeden z najbliższych mojemu sercu utworów w ogóle. Ku mojej uldze nadal brzmi jak Kasumi, które dobrze znam i które kocham. Zespół dodał tutaj zdecydowanie więcej klarownego i ciężkiego brzmienia. Każde szarpnięcie struny jest odczuwalne. Wyraźniej brzmi też perkusja, która w odróżnieniu od VULGAR nabrała życia. Nadal mamy do czynienia z mocnym rockowym kawałkiem, który na przemian raczy słuchacza wolniejszym fragmentem w zwrotkach i mocniejszym uderzeniem w refrenach. Dodano gitarowe solo i świetnie wtórujący mu chórek. Doprawiono to odrobiną niepokojących dźwięków i mamy gotowe Kasumi w wersji bardziej niepokojącej i złożonej, choć wciąż tak samo urzekającej.
Ostatnim self-coverem z podstawowej wersji wydawnictwa jest THE FINAL, które już od pierwszych sekund brzmi niesamowicie znajomo. Na tyle, że wręcz trudno mówić o jakiś większych różnicach, póki utwór nie dochodzi mniej więcej do środka. Ot, kawałek po prostu brzmiący odrobinę agresywniej. Nie zmieniano nic ani w aranżacji instrumentów, ani w refrenie. Dodano po prostu odrobinę czadu. W końcu jednak dochodzimy do momentu, gdy słyszymy solówkę (nieobecną w pierwowzorze), a po niej następuje kolejna zwrotka, ale tym razem pojawiają się drobne, subtelne różnice, które wprawne ucho wychwyci już przy pierwszym przesłuchaniu. W pamięć zapada zwłaszcza fragment, kiedy wokal jest wspomagany przeszywającym piskiem gitary. THE FINAL jest jak do tej pory utworem najmniej zmienionym, ale wciąż tak samo dobrym, jak był lata temu.
No i mamy w końcu Unraveling. Tytułowa kompozycja na tym minialbumie stanowi wypadkową RINKAKU, DOZING GREEN i LOTUS. Jest niepokojący podkład, jest ciężki i bardzo wyraźny bas, jest Kyo jak zwykle raczący słuchacza pełnym przekrojem dźwięków, jakie może wydobyć jego gardło. Utwór trudno nazwać singlowcem. Wszystko tutaj jest złożone i pełne zmian tempa. Brak też wyraźnego refrenu. Zbierając powyższe informacje do kupy, mamy obraz kawałka krótkiego, ale ciężkostrawnego i wymagającego od słuchacza naprawdę dużego skupienia. Spoglądając zaś z perspektywy całego wydawnictwa, można pokusić się o stwierdzenie, że utwór tytułowy jest tym razem najsłabszym na całej płycie.
Na tym zamyka się podstawowa wersja, ale zamawiający w przedsprzedaży otrzymali specjalną dwupłytową edycję, która została wzbogacona o dodatkowe trzy utwory. Na pierwszy ogień idzie stare i robiące już wówczas ogromne wrażenie MACABRE. Opisanie wszystkich różnic w trwającym ponad szesnaście minut kolosie byłoby bezcelowe. Nowa wersja w dużej mierze brzmi jak oryginał i ma ten sam posępny klimat. W uszy rzuci się natomiast z pewnością bogactwo instrumentów i detali, których zwyczajnie jest tutaj więcej. Zwłaszcza potężne wrażenie robi fragment, gdy wokal znika, a zamiast niego pojawiają się zniekształcone klawisze i ciężkie gitary, by następnie przejść w spokojną, płynącą melodię. Oczywiście nie zabrakło charakterystycznie nisko brzmiących, warczących gitar w drugiej części utworu. Tam zresztą zaczyna się naprawdę psychodeliczny klimat, od którego specjalistą Kyo zdaje się być już od jakiegoś czasu. Z wielkim zdziwieniem i niemałym zachwytem przyjąłem też dźwięk organów. Instrumentalnie MACABRE zrobiło na mnie największe wrażenie w kategorii ciężkiego grania na całym omawianym wydawnictwie.
Kolejnym dodatkowym utworem jest Unraveling w wersji unplugged i tutaj mamy po raz kolejny (po RINKAKU) dowód na to, że muzyka DIR EN GREYa nadawałaby się do horroru, gdyby tylko odpowiednio ją zmiksować. Zniknęły gitary i bębny, a zamiast tego mamy zniekształcony fortepian i mnóstwo ambientowych, brudnych dźwięków. Jeśli miałbym do czegoś porównać tę wersję, to najbliżej jej do szokującej swego czasu wersji unplugged Agitated Screams of Maggots.
Ostatnim utworem zamykającym THE UNRAVELING jest THE FINAL w wersji unplugged i tutaj następuje solidne zaskoczenie. Otóż mamy przed sobą piękną, orkiestrową wersję utworu, który jeszcze kilkanaście minut temu słyszeliśmy jako kawałek metalowy. Delikatne klawisze idealnie pasują do rozmarzonego głosu Kyo i nadają mu zupełnie nowy wymiar. Zamiast ciężkiego refrenu, mamy podniosły moment pełen patosu, a po nim następuje wyciszenie i kolejny delikatny fragment. Melodia momentami intryguje niczym dziwny świat kreowany przez Tima Burtona. Trudno opisać tę muzykę słowami. Każdy fan DIR EN GREYa powinien usłyszeć THE FINAL w tej aranżacji. Jest to bowiem moim zdaniem najjaśniejszy punkt najnowszego minialbumu.
Jak wobec tego wypada THE UNRAVELING jako całość? Wspomniałem na wstępie, że to tytuł przewrotny. Przede wszystkim pokazuje, jak dziś mogą brzmieć stare utwory tego zespołu. Z drugiej strony skłania młodego fana do powrotu w końcówkę lat 90., gdy to zespół zaczynał działać. Trudno jest obecnie ocenić i porównać wartość muzyczną kolejnych wersji utworów. Z jednej strony oczywistym jest, że wersje z THE UNRAVELING są zdecydowanie lepsze muzycznie, z drugiej strony jednak pozostaje pewien sentyment do klasyków, które przecież na bieżąco poznawało się jeszcze w zeszłym millenium. Niech zatem omawiany minialbum będzie takim magicznym powrotem do przeszłości zarówno dla nowych fanów, jak i tych starych, którzy może nawet olali zespół lata temu po jego odejściu od visual kei. Jako wydawnictwo jest to bowiem płyta bardzo ciekawa i zróżnicowana, a w swojej limitowanej edycji stanowi naprawdę łakomy kąsek będący świadectwem wszechstronności członków DIR EN GREYa jako muzyków.