Recenzja

deadman - in the direction of sunrise and night light

17/05/2014 2014-05-17 00:05:00 JaME Autor: Lu:na

deadman - in the direction of sunrise and night light

JaME prezentuje omówienie albumów, które zmieniły oblicze japońskiej muzyki (część III).


© deadman
Co czyni zespół wielkim? Wielka kariera? A może jakiś wiekopomny kawałek? Składowa talentu muzyków czy może zasługa jednej indywidualności? Z pewnością po trochu każdego i znajdziemy przykłady zespołów z każdej z powyższych kategorii.

Jak wobec powyższego klasyfikować zespół deadman, który w mojej opinii jest kolejną niezwykłą kapelą? Szczerze – nie mam pojęcia. Ani nie ma tam wirtuozów instrumentalnych, ani unikalnego wokalu, ani wielkich hitów na miarę choćby Smells Like Teen Spirit Nirvany. A jednak jest to formacja, która pozostawiła po sobie ślad w historii muzyki (choćby tylko tej japońskiej). Co dziwne, to kolejny zespół, który swoją karierę zakończył, zanim zdążyła się na dobre rozkręcić. Czym jest bowiem zaledwie pięć lat istnienia wobec takich dinozaurów jak choćby opisywany wcześniej w tej serii X JAPAN?

Muzyka w wykonaniu deadman jest żywa, organiczna, momentami wręcz garażowo brzmiąca. Słuchając jego wydawnictw, ma się wrażenie, że tak naprawdę cały skład stoi na scenie, a ty znajdujesz się zaraz pod nią. Dosłownie tak, jak na próbach przed koncertami. Ten specyficzny klimat zespół zawdzięcza, moim zdaniem, głównie osobie aie, którego wszystkie projekty miały ten unikalny, brudny, rockowy powiew.

Nie bez powodu wspomniałem wyżej o legendzie grunge – Nirvanie. To, co tworzył deadman można najprościej określić jako – jakże odkrywczo – muzykę rockową. Czym jest rock u swego źródła? Żywą energią, swego rodzaju muzycznym protestem, kontrastem wobec wszystkiego, co ułożone, gładkie i ładne. Na tym założeniu opierała się Nirvana i cały grunge. W tym zapomnianym już dziś nieco gatunku nie było dopracowanych dźwięków. Zamiast nich znalazło się miejsce dla przestrojonych gitar, prostych utworów i tekstów płynących prosto z serc ich autorów. Moc, agresja, manifest pokolenia. Może subiektywnie, ale tak właśnie odbieram cały grunge'owy nurt. W tym miejscu, między podobnymi sobie zespołami, stoi dla mnie deadman.

W czasach, gdy visual kei zaczął zamieniać się powoli w zniekształcone odbicie gwiazd zeszłego millennium, pojawiła się grupa takich formacji, które na przekór modzie poszły własną drogą. Wśród nich, bez wątpienia, znalazło się kilka naprawdę dobrych grup, jak choćby Kagerou, opisywany właśnie deadman, SADS czy najstarszy Kuroyume. Każdy z powyższych zespołów grał po prostu muzykę rockową. Bez udziwnień, bez wybujałych form, prostą i trafiającą prosto w serce. Leżącą klimatem gdzieś obok grunge'u właśnie.

deadman, jak już wspomniałem, istniał krótko. Zdążył wydać zaledwie dwa długograje, dwa minialbumy i garść singli. Do tego dwa wydawnictwa koncertowe, w tym kończący karierę endroll. Przyznam, że niezwykle trudno wybrać do recenzji jedno z tych dzieł, gdyż... wszystkie są wyśmienite! Jeśli miałbym postawić na najlepsze, zostałby nim jednak bez wątpienia album in the direction of sunrise and night light.

Jedenaście utworów, składających się na niespełna czterdzieści minut muzyki, to po prostu definicja działalności tego zespołu. Od dzikiego, rozpoczynającego album star baby po melancholijny i smutny this day. this rain. - całość wypełniona żywą i namacalną energią. Na pierwszy plan wychodzi wspomniana przestrojona gitara, której grze momentami jakby brakuje ładu i składu. Doskonale uzupełnia ją zawsze wyraźny i słyszalny bas oraz perkusja, która, choć bez zbędnych popisów, pozostawia pozytywne wrażenie. Wisienkę na torcie stanowi wokal Mako. To nie jest najlepszy frontman na ziemi, ale wkłada w swoją robotę całe serducho, dzięki czemu każdy kawałek brzmi autentycznie i przede wszystkim żywo. Słuchając poszczególnych utworów, ma się wręcz wrażenie, że przyszedł do studia po ciężkiej imprezie, zaśpiewał za pierwszym podejściem i poszedł na następną. Bez szlifów, bez gładzenia – czysta moc.

Choć do albumu wydano kilka klipów, trudno tu wypatrywać typowo singlowych utworów. Takich zwyczajnie deadman w swoim repertuarze nie posiada. Jeśli zatem oczekujecie melodyjnych zwrotek na miarę obecnego lynch., to srogo się rozczarujecie. Prym wiodą nastrojowe gitarowe riffy, jak w follow the night light, oraz dzikie uderzenia. jak choćby to w świetnym dim quiet. Tutaj też zespół odkrywa swój unikalny talent do łączenia melancholii i agresji. Z jednej strony mamy spokojny, odrobinę balladowy utwór, z drugiej koncertowego kandydata numer jeden do pogo. O dziwo, całe czterdzieści minut, choć złożone z tak kontrastujących kawałków, jest niewiarygodnie spójne.

Wiecie co jest dla mnie wyznacznikiem płyty niesamowitej? Fakt, że gdy już się kończy, ja wciskam play jeszcze raz. W przypadku deadman, play wciskałem dziesiątki razy. Po prostu ta muzyka brzmi tak ponadczasowo. Cały ten gitarowy amok i jazgot jest magiczny. Nie da się tego opisać słowami. Po przejrzeniu dziesiątek nowych klipów kolejnych nowych zespołów, zawsze kończę klasykami pokroju deadman właśnie. Bo tak to się ostatnio dzieje, że muzyka rockowa z rockiem ma coraz mniej wspólnego. Tym bardziej w czasach grzecznych i pięknych chłopców warto powiedzieć sobie w końcu „FUCK IT” i odpalić klasyczne albumy, gdzie nikt nie musiał grać fikuśnych zwrotek i nosić pół wiadra żelu stylizującego na głowie.

Kiedyś Dave Mustaine opowiedział o powstaniu pierwszego albumu Megadeth, o tym, jak to połowę funduszy zamiast w album, włożył w chlanie i ćpanie. Czy debiut jego zespołu mógł brzmieć lepiej? Mógł! Tak się jednak nie stało. Dziś pierwszy album Megadeth to klasyka gatunku, choć pod względem dopracowania nie jest nawet w połowie tak dobry jak następne. Patrząc teraz na muzykę z Kraju Kwitnącej Wiśni przez pryzmat powyższej historii, widzę pewną ironię. Może po prostu młodzi chłopcy powinni się na początku schlać, wejść do studia bez inwestycji, wielkiej wytwórni za plecami i nagrać dźwięki wypływające prosto z ich instrumentów, a nie z kokpitu inżyniera dźwięku? Podobne doświadczenie pomogło X JAPAN, LUNA SEA i wielu innym kapelom. Muzyka rockowa to moc i żywe doświadczenie. Nie pozwoli wam o tym zapomnieć między innymi świetny deadman.

Tym optymistycznym akcentem zakończyłbym powyższy przydługi tekst, ale... Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Otóż deadman to nie sama muzyka. To przede wszystkim cały klimat tego zespołu. Od dźwięków zaczynając, poprzez sceniczny image Mako, na tekstach kończąc. I do poznania tego ostatniego elementu właśnie chciałbym was szczególnie zachęcić. W dobie wszechobecnych tłumaczeń nie będzie to stanowić problemu, a rzecz jest warta zachodu. Tyle z mojej strony i do przeczytania następnym razem.
REKLAMA

Powiązani artyści

Powiązane wydawnictwa

Album CD 2009-11-30 2009-11-30
deadman
Album CD + DVD 2005-12-14 2005-12-14
deadman

Najlepsze z najlepszych

the GazettE - MADARA © deadman. All rights reserved.

Recenzja

the GazettE - MADARA

“MADARA” to klasyk współczesnego visual kei.

D’espairsRay - Coll:Set © deadman. All rights reserved.

Recenzja

D’espairsRay - Coll:Set

JaME prezentuje omówienie albumów, które zmieniły oblicze japońskiej muzyki (część VI).

BUCK-TICK - Six/Nine © deadman. All rights reserved.

Recenzja

BUCK-TICK - Six/Nine

JaME prezentuje omówienie albumów, które zmieniły oblicze japońskiej muzyki (część V).

DIR EN GREY - Gauze © deadman. All rights reserved.

Recenzja

DIR EN GREY - Gauze

JaME prezentuje omówienie albumów, które zmieniły oblicze japońskiej muzyki (część IV).

deadman - in the direction of sunrise and night light © deadman. All rights reserved.

Recenzja

deadman - in the direction of sunrise and night light

JaME prezentuje omówienie albumów, które zmieniły oblicze japońskiej muzyki (część III).

MALICE MIZER - merveilles © deadman. All rights reserved.

Recenzja

MALICE MIZER - merveilles

JaME prezentuje omówienie albumów, które zmieniły oblicze japońskiej muzyki (część II).

X JAPAN – BLUE BLOOD © deadman. All rights reserved.

Recenzja

X JAPAN – BLUE BLOOD

JaME prezentuje omówienie albumów, które zmieniły oblicze japońskiej muzyki (część I).

REKLAMA