Co czyni zespół wielkim? Wielka kariera? A może jakiś wiekopomny kawałek? Składowa talentu muzyków czy może zasługa jednej indywidualności? Z pewnością po trochu każdego i znajdziemy przykłady zespołów z każdej z powyższych kategorii.
Jak wobec powyższego klasyfikować zespół
deadman, który w mojej opinii jest kolejną niezwykłą kapelą? Szczerze – nie mam pojęcia. Ani nie ma tam wirtuozów instrumentalnych, ani unikalnego wokalu, ani wielkich hitów na miarę choćby
Smells Like Teen Spirit Nirvany. A jednak jest to formacja, która pozostawiła po sobie ślad w historii muzyki (choćby tylko tej japońskiej). Co dziwne, to kolejny zespół, który swoją karierę zakończył, zanim zdążyła się na dobre rozkręcić. Czym jest bowiem zaledwie pięć lat istnienia wobec takich dinozaurów jak choćby
opisywany wcześniej w tej serii
X JAPAN?
Muzyka w wykonaniu
deadman jest żywa, organiczna, momentami wręcz garażowo brzmiąca. Słuchając jego wydawnictw, ma się wrażenie, że tak naprawdę cały skład stoi na scenie, a ty znajdujesz się zaraz pod nią. Dosłownie tak, jak na próbach przed koncertami. Ten specyficzny klimat zespół zawdzięcza, moim zdaniem, głównie osobie
aie, którego wszystkie projekty miały ten unikalny, brudny, rockowy powiew.
Nie bez powodu wspomniałem wyżej o legendzie grunge –
Nirvanie. To, co tworzył
deadman można najprościej określić jako – jakże odkrywczo – muzykę rockową. Czym jest rock u swego źródła? Żywą energią, swego rodzaju muzycznym protestem, kontrastem wobec wszystkiego, co ułożone, gładkie i ładne. Na tym założeniu opierała się
Nirvana i cały grunge. W tym zapomnianym już dziś nieco gatunku nie było dopracowanych dźwięków. Zamiast nich znalazło się miejsce dla przestrojonych gitar, prostych utworów i tekstów płynących prosto z serc ich autorów. Moc, agresja, manifest pokolenia. Może subiektywnie, ale tak właśnie odbieram cały grunge'owy nurt. W tym miejscu, między podobnymi sobie zespołami, stoi dla mnie
deadman.
W czasach, gdy visual kei zaczął zamieniać się powoli w zniekształcone odbicie gwiazd zeszłego millennium, pojawiła się grupa takich formacji, które na przekór modzie poszły własną drogą. Wśród nich, bez wątpienia, znalazło się kilka naprawdę dobrych grup, jak choćby
Kagerou, opisywany właśnie
deadman,
SADS czy najstarszy
Kuroyume. Każdy z powyższych zespołów grał po prostu muzykę rockową. Bez udziwnień, bez wybujałych form, prostą i trafiającą prosto w serce. Leżącą klimatem gdzieś obok grunge'u właśnie.
deadman, jak już wspomniałem, istniał krótko. Zdążył wydać zaledwie dwa długograje, dwa minialbumy i garść singli. Do tego dwa wydawnictwa koncertowe, w tym kończący karierę
endroll. Przyznam, że niezwykle trudno wybrać do recenzji jedno z tych dzieł, gdyż... wszystkie są wyśmienite! Jeśli miałbym postawić na najlepsze, zostałby nim jednak bez wątpienia album
in the direction of sunrise and night light.
Jedenaście utworów, składających się na niespełna czterdzieści minut muzyki, to po prostu definicja działalności tego zespołu. Od dzikiego, rozpoczynającego album
star baby po melancholijny i smutny
this day. this rain. - całość wypełniona żywą i namacalną energią. Na pierwszy plan wychodzi wspomniana przestrojona gitara, której grze momentami jakby brakuje ładu i składu. Doskonale uzupełnia ją zawsze wyraźny i słyszalny bas oraz perkusja, która, choć bez zbędnych popisów, pozostawia pozytywne wrażenie. Wisienkę na torcie stanowi wokal
Mako. To nie jest najlepszy frontman na ziemi, ale wkłada w swoją robotę całe serducho, dzięki czemu każdy kawałek brzmi autentycznie i przede wszystkim żywo. Słuchając poszczególnych utworów, ma się wręcz wrażenie, że przyszedł do studia po ciężkiej imprezie, zaśpiewał za pierwszym podejściem i poszedł na następną. Bez szlifów, bez gładzenia – czysta moc.
Choć do albumu wydano kilka klipów, trudno tu wypatrywać typowo singlowych utworów. Takich zwyczajnie
deadman w swoim repertuarze nie posiada. Jeśli zatem oczekujecie melodyjnych zwrotek na miarę obecnego
lynch., to srogo się rozczarujecie. Prym wiodą nastrojowe gitarowe riffy, jak w
follow the night light, oraz dzikie uderzenia. jak choćby to w świetnym
dim quiet. Tutaj też zespół odkrywa swój unikalny talent do łączenia melancholii i agresji. Z jednej strony mamy spokojny, odrobinę balladowy utwór, z drugiej koncertowego kandydata numer jeden do pogo. O dziwo, całe czterdzieści minut, choć złożone z tak kontrastujących kawałków, jest niewiarygodnie spójne.
Wiecie co jest dla mnie wyznacznikiem płyty niesamowitej? Fakt, że gdy już się kończy, ja wciskam play jeszcze raz. W przypadku
deadman, play wciskałem dziesiątki razy. Po prostu ta muzyka brzmi tak ponadczasowo. Cały ten gitarowy amok i jazgot jest magiczny. Nie da się tego opisać słowami. Po przejrzeniu dziesiątek nowych klipów kolejnych nowych zespołów, zawsze kończę klasykami pokroju
deadman właśnie. Bo tak to się ostatnio dzieje, że muzyka rockowa z rockiem ma coraz mniej wspólnego. Tym bardziej w czasach grzecznych i pięknych chłopców warto powiedzieć sobie w końcu „FUCK IT” i odpalić klasyczne albumy, gdzie nikt nie musiał grać fikuśnych zwrotek i nosić pół wiadra żelu stylizującego na głowie.
Kiedyś
Dave Mustaine opowiedział o powstaniu pierwszego albumu
Megadeth, o tym, jak to połowę funduszy zamiast w album, włożył w chlanie i ćpanie. Czy debiut jego zespołu mógł brzmieć lepiej? Mógł! Tak się jednak nie stało. Dziś pierwszy album
Megadeth to klasyka gatunku, choć pod względem dopracowania nie jest nawet w połowie tak dobry jak następne. Patrząc teraz na muzykę z Kraju Kwitnącej Wiśni przez pryzmat powyższej historii, widzę pewną ironię. Może po prostu młodzi chłopcy powinni się na początku schlać, wejść do studia bez inwestycji, wielkiej wytwórni za plecami i nagrać dźwięki wypływające prosto z ich instrumentów, a nie z kokpitu inżyniera dźwięku? Podobne doświadczenie pomogło
X JAPAN,
LUNA SEA i wielu innym kapelom. Muzyka rockowa to moc i żywe doświadczenie. Nie pozwoli wam o tym zapomnieć między innymi świetny
deadman.
Tym optymistycznym akcentem zakończyłbym powyższy przydługi tekst, ale... Pozostaje jeszcze jedna kwestia. Otóż
deadman to nie sama muzyka. To przede wszystkim cały klimat tego zespołu. Od dźwięków zaczynając, poprzez sceniczny image
Mako, na tekstach kończąc. I do poznania tego ostatniego elementu właśnie chciałbym was szczególnie zachęcić. W dobie wszechobecnych tłumaczeń nie będzie to stanowić problemu, a rzecz jest warta zachodu. Tyle z mojej strony i do przeczytania następnym razem.