JaME prezentuje omówienie albumów, które zmieniły oblicze japońskiej muzyki (część IV).
„DIR EN GREY nie gra już jak DIR EN GREY” - mniej więcej taka myśl nasunęła mi się po przeczytaniu tony komentarzy pod artykułami dotyczącymi wydawnictw zespołu. Jakkolwiek głupio powyższe by nie brzmiało, jest w tym twierdzeniu sporo prawdy. Żadna to bowiem tajemnica, że DIR EN GREY dwóch podobnych albumów nie nagrał, a przepaść dzieląca jego pierwsze i ostatnie wydawnictwo jest wręcz niewyobrażalna. Wszystko to rozpoczęło się z końcem zeszłego milenium.
Twórczość chłopaków spokojnie można podzielić na wyraźne etapy. Początkowo muzycy płynęli z nurtem visual kei, by w późniejszych odsłonach sięgać po amerykańską scenę metalową i industrialną, aż do mrocznego DUM SPIRO SPERO, brzmiącego momentami deathmetalowo. Niemniej jednak, z perspektywy czasu najważniejszym albumem w dorobku grupy wciąż pozostaje Gauze - prawdopodobnie ostatnie wielkie dzieło u schyłku złotej ery VK.
Materiał zawarty na wspomnianym albumie jest tak fenomenalny, że stał się niejako definicją VK i jego najznamienitszą wizytówką. O ile zespoły pokroju X JAPAN czy LUNA SEA garściami czerpały z amerykańskiego rynku, o tyle DIR EN GREY przedstawił na swoim debiutanckim długograju materiał przeczący wszystkiemu, co do tej pory szersza publiczność mogła usłyszeć. Materiał, który w pełnej krasie pokazywał na tle reszty świata unikalność japońskich muzyków. Trzynaście kompozycji tworzyło wybuchową wręcz mieszankę. Oto bowiem obok siebie stały heavy metalowy Schwein NO ISU i popowy YOKAN. Cała płyta usiana została podobnymi kontrastami.
Źródła sukcesu DIR EN GREYa upatruję w brzmieniu. Bez wątpienia, muzycy sięgnęli do dorobku wspomnianych wyżej wielkich zespołów, ale nie stronili też od inspiracji mniejszą sceną VK lat 90. i 80. Tak naprawdę, nie można nawet mówić o Gauze jako o wielkim, innowacyjnym albumie. To po prostu było swego rodzaju „the best of” całego nurtu visual kei. Zarówno zespołów legendarnych, jak i tych cichych perełek, o których fani nigdy nie zapomną. Dobitnie o powyższym niech świadczy fakt, że Kyo z DIR EN GREYa starał się naśladować wokalną manierę Kyo z D'ERLANGER, co zresztą całkiem nieźle mu wychodziło. Dopiero w późniejszych latach wypracował swój własny styl, który obecnie znamy.
Jeśli miał bym się pochylić nad Gauze i ocenić album pod względem zawartości, to... cóż, miał bym spory problem ze znalezieniem jakiegoś gorszego momentu. Cały materiał to tak naprawdę hit za hitem, singiel za singlem. Każda kolejna piosenka jest tu inna od pozostałych i jednocześnie tak unikatowa, że zapamiętamy ją na zawsze. Weźmy choćby utwór Cage. Treściwy, szybki kawałek ze zwrotką, która sama wchodzi do głowy. Odrobina gitary akustycznej, pokręconych ozdobników i pianina – hit gotowy. Z drugiej strony mamy 304 goushitsu, hakushi no sakura zahaczający o gotyk, gdzie przeważa przytłaczający klimat z nieco przytłumionym dźwiękiem. Idąc dalej - mazohyst of decadence. Kompozycja całkowicie psychodeliczna. Od głosu dziecka na początku, po ostatnie akordy instrumentów, wprowadzających słuchacza w prawdziwy trans. Gitara prowadząca wygrywa swój motyw przestrojonym brzmieniem, a Kyo dosłownie recytuje tekst, używając do tego głosowych interpretacji, które z czasem staną się jego wizytówką. Ponad dziewięć minut mrocznej wycieczki, które przenoszą słuchacza w zupełnie inny świat.
W momencie, gdy już wydaje nam się, że słyszeliśmy ekstremum, nadchodzi -ZAN- uderzający deathmetalową perkusją i dzikimi gitarami. Kyo zalicza swój najjaśniejszy występ na całym albumie, śpiewając na przemian raz czysto, raz krzycząc, piszcząc i wyjąc. Tu nie ma growlu znanego z późniejszych odsłon. To po prostu czyste szaleństwo. Tuż za -ZAN- mamy natomiast balladę. AKURO NO OKA jest bogate w gitarę akustyczną, odrobinę instrumentów smyczkowych i przede wszystkim delikatne wokale z efektem echa. Brzmi ulotnie i romantycznie zarazem. Gdzieś pomiędzy dźwiękami dosłyszeć można przestrzeń właściwą twórczości LUNA SEA. Po prostu piękne zakończenie albumu, ani na moment nie przechodzące w dźwiękowy banał. Potem następuje już tylko outro zamykające całość.
Wspomniane wyżej utwory to zaledwie część zawartości albumu, którego słuchanie przypomina spojrzenie w kalejdoskop. Ciągle coś się zmienia, każda kompozycja przynosi inny klimat, a jednak wszystko jest tu spójne i konsekwentne. Dźwiękowa magia w najczystszej postaci. DIR EN GREY odnalazł złoty środek pomiędzy muzyką ambitną, a prostym, wpadającym w ucho brzmieniem.
Tym wydawnictwem zespół wybił się ponad przeciętność i osiągnął ogromny sukces, ściągając na koncerty tysiące ludzi. Spora w tym zasługa kampanii wydawniczej obejmującej trzy single i firmowania zespołu przez samego YOSHIKIego. Gauze było do tego stopnia udane, że niedługo po albumie audio, pojawiła się płyta DVD z całą zawartością, gdzie do każdego utworu nakręcono teledysk. To dzieło po dziś dzień stanowi przykład dla młodych zespołów VK pod względem estetyki. Podobnym dopracowaniem kreacji mogą poszczycić się tylko pierwszoligowe grupy. Kolorowe stroje i krzykliwy makijaż muzyków są w pełni profesjonalnie przygotowane, przez co nie ma się odczucia obcowania z czymś tandetnym i sztucznym. Klipy mają konkretną fabułę i są przemyślane, czego nie można niestety powiedzieć o obecnych flaszach na muzyków, którzy wykrzywiają twarze w dziwacznych spazmach. Cały materiał jest zwyczajnie więcej niż ciekawy.
DIR EN GREY od zawsze wytyczał pewne standardy, które następnie adaptowały sobie młodsze zespoły. Przy okazji omawiania zawartości Gauze nie sposób jest nie wspomnieć o the GazettE, które garściami czerpało z twórczości Kaoru i spółki, by dopiero po kilku latach pójść własną ścieżką. Zespół ten nie jest przykładem odosobnionym, bo w późniejszym okresie działalności za DIR EN GREY’em, podążały kolejne zespoły, choćby 12012, które wręcz bezczelnie starało się kopiować to i owo.
Nie jest tajemnicą, że DIR EN GREY w końcu porzucił VK na rzecz nieco mroczniejszego i poważniejszego image'u, co nie znaczy, że zrezygnowali w całości z elementów przykuwających oko. Wystarczy spojrzeć na Kyo w makijażu z trasy Ghoul. Mimo upływających lat, wydaje się jednak, że coraz to nowi ludzie wracają z tęsknotą właśnie do początków, do lat supremacji Gauze. Zespół zdaje się to doceniać i zapowiedział trasę koncertową z recenzowaną w niniejszym tekście płytą. Osobiście chętnie zobaczył bym muzyków ponownie w tym starym repertuarze i mam cichą nadzieję, że owa trasa dotrze i do Europy. Gauze było bowiem, jest i zawsze będzie dziełem wielkim, ponadczasowym i wiecznie żywym. Na dowód powyższego stwierdzenia niech służy wam informacja, że wciąż pamiętam wszystkie tytuły piosenek, wszystkie melodie i te drobne smaczki, które pozwalają wracać do tej muzyki nawet po latach.