Aż trudno uwierzyć, że już ponad dekada minęła od momentu premiery
Killer Fiction - pierwszego minialbumu
Calmando Qual. Od tego czasu zmieniło się w zespole wiele rzeczy, począwszy od składu, na brzmieniu kończąc. Zawsze jednak ich twórczość była nacechowana pewną dozą szaleństwa, które miało swój początek właśnie na pierwszym wydawnictwie.
Killer Fiction to dzieło w całości inspirowane historią seryjnych morderców, co dobitnie uświadamia odbiorcy wkładka zdobiąca album. Wystarczy spojrzeć na nazwy utworów, by odnaleźć tam tak znane nazwiska jak Bundy, Chikatilo, czy Fish. Temat jest więc z pozoru oklepany, zwłaszcza w gronie zespołów death/blackmetalowych, tymczasem
Calmando Qual dalekie jest od jakiejkolwiek szufladki.
Muzyka zespołu jest trudna do zdefiniowania. Można ją nazwać ekstremalnym gotykiem, bądź industrialem, ale to wciąż nie opisze kompozycji
Hibikiego, który w całości napisał omawiany minialbum. Intro wita nas dziwnym szumem i mechanicznym bitem, gdzieniegdzie ozdobionym przytłumionymi klawiszami. Świetnie sprawdza się na dobrym sprzęcie stereo lub słuchawkach, gdzie potrafi wprowadzić słuchacza w to, co niesie nadchodząca podróż.
Przechodząc do części właściwej, słyszymy
death education i tutaj możemy mówić już o muzyce rockowej z domieszką sporej dawki elektronicznych pisków i pogłosów. Utwór jest szybki, stosunkowo ciężki i opatrzony chwytliwym riffem, przez co zapada w pamięć. Wisienką na torcie okazuje się być wokal
Hibikiego, który jedni pokochają, inni natomiast z pewnością znienawidzą. Jego maniera polegająca na zmienianiu tonów, śpiewaniu na przemian raz wysoko, raz nisko, sprawia wrażenie połamania rytmu kompozycji. W przypadku innego zespołu mogło by to przeszkadzać, natomiast u
Calmando Qual sprawdza się wyśmienicie. Ponadto zespół nie stroni od krzyków i innych odgłosów w chórkach, co tylko wzmacnia wrażenie psychodelii kompozycji.
Po pierwszym spotkaniu ze światem zespołu, nadchodzi brutalne
vision, którego gitara prowadząca dosłownie wbija się w głowę i nie chce jej opuścić.
Hibiki po raz kolejny uderza słuchacza swoją specyficzną manierą, a w refrenie dochodzą do całości jeszcze piski. Mimo, zdawało by się, melodyjnego brzmienia, cały utwór jest dziwnie niepokojący i emanuje szaleństwem.
Czwarty kawałek zatytułowany
Ayamachi wprawia odbiorcę w zaskoczenie, gdyż mamy tu do czynienia z wersją swingu w wydaniu
Calmando Qual. Utwór nawet "trzeszczy" jakby był odgrywany z klasycznego gramofonu i starej płyty winylowej. Linię basu zarejestrował
Kenka, który później dołączył do stałego składu, zostając z nim na kolejne lata.
Tak z kolei uzupełnił kompozycję świetną solówką na gitarze. Całości dopełniają klawisze i zaaranżowane elektronicznie dźwięki trąbek.
Następny kawałek to już klasyk zespołu, który był później przerabiany wiele razy i pozostał z nim do dziś. Mowa o
Death Song - swoistym hymnie
Calmando Qual. Mamy tutaj do czynienia z jego surową postacią, gdzie zamiast perkusji, słyszymy wściekły mechaniczny bit, dzikie szarpnięcia strun gitary, piski i przede wszystkim wrzask wokalisty. Nie sposób opisać tę niespełna dwuminutowa wycieczkę. Trzeba ją usłyszeć.
disorder to następny ciężki utwór w dorobku grupy i choć tym razem prezentuje zgoła wolniejsze tempo, nie odchodzi klimatem od poprzednich kompozycji. Przede wszystkim w pamięć zapada praca
Taka na gitarze i drobne akcenty, które słuchacz wyłapuje przy kilkukrotnym przesłuchaniu.
Album kończy przedziwny
Sludge z mechaniczną perkusją i
Hibikim recytującym tekst w akompaniamencie przestrojonych, gitarowych pisków. Powoli w tło wchodzi dźwięk pulsu, który z czasem się urywa, prowadząc nas do zakończenia albumu.
Zanim ono jednak nastąpi, czeka nas jeszcze wycieczka w utwór o numerze trzynastym -
Jeffrey Lionel Dahmer. To przerażające outro, w którym wokalista śpiewa tylko z lekkim ambientowym tłem; posępny kawałek, który bardziej przypomina ścieżkę dźwiękową jakiegoś horroru, niż część albumu rockowej formacji.
Tym oto sposobem przebrnęliśmy przez
Killer Fiction - pierwsze dzieło w dorobku
Calmando Qual. Dzieło, które mimo surowego brzmienia i odrobiny wad produkcyjnych, zachwyca klimatem i budową kolejnych utworów. Tej grupy nie da się zaszufladkować, czego dobitnym świadectwem jest omawiany album. Balansowanie na granicy rocka, gotyku, industrialu i kilku innych podgatunków, wychodzi chłopakom nad wyraz dobrze, zachowują przy tym specyficzne tylko dla nich brzmienie. Jeśli miałbym wytypować najlepsze i przy tym najbardziej niedocenione zespoły sceny japońskiej, z pewnością
Calmando Qual oscylowałby w okolicy szczytu listy.
Nie jest to pozycja dla każdego, bo nie znajdziemy tu skocznych singli, czy standardowych melodyjek. Zamiast tego dano nam możliwość zagłębienia się w świat, gdzie słuchacza ogarnia mrok i szaleństwo. Album został wydany własnym sumptem - jego pierwszej edycji nie można znaleźć już w żadnym sklepie. Warto natomiast wspomnieć, że w 2010 roku nakładem Daiki Sound ukazała się jego reedycja. Polecam ją każdemu, kto poszukuje w muzyce nowych doświadczeń, bo takie zdecydowanie tutaj znajdzie.
Calmando Qual zaliczył niezwykle udany debiut i ustawił poprzeczkę bardzo wysoko.
Więcej recenzji autorstwa Lu:ny (nie tylko japońskich wydawnictw), można znaleźć na jego blogu, MUZICORE.