D’espairsRay był zespołem, któremu brakowało tylko jednej rzeczy do stania się wielkim – równej formy twórczej. Patrząc przekrojowo na dorobek grupy, można śmiało powiedzieć, że wypada średnio. Po świetnym starcie i późniejszym wydaniu
Coll:Set, jakość muzyki spadała na łeb na szyję z kolejnymi wydawnictwami, aż do momentu premiery tragicznego
MONSTERS. Po wydaniu tego ostatniego, fanów dobiła najgorsza z możliwych wiadomości – rozpad formacji.
Wobec powyższego nie sposób postawić
D’espairsRay w jednym rzędzie obok takich tuzów jak
X JAPAN,
Buck-Tick czy
Luna Sea. Zrobili jednak coś, co pozwoliło wynieść metalową muzykę japońską poza granice wąskiego grona odbiorców poszukujących nowych doznań w kulturze Azji – wydali wspomniany wyżej
Coll:Set. Album, dzięki któremu zaczęli się systematycznie pojawiać na „kostkach” rodzimych dzieciaków.
Śmiałe to będzie stwierdzenie, ale moim zdaniem
Coll:Set jest dla muzyki japońskiej tym, czym
Hybrid Theory Linkin’ Park było dla nu-metalu. Odkryciem, nagłym olśnieniem, wybuchem potrzebnym do ekspansji na tak obojętne dotychczas komercyjne rynki Ameryki i Europy. W czym zatem tkwi sekret omawianej płyty?
Przede wszystkim w posępnym brzmieniu wyniesionym bezpośrednio z minialbumu
Born, które zostało poddane elektronicznemu liftingowi. Nie ma tu jednak mowy o kolorowych pasażach niepotrzebnych wstawek.
D’espairsRay zachował agresję, mrok i tony industrialnego brudu. Wszystko to podał po prostu w melodyjnej otoczce i z niespotykaną dotąd mocą.
Nie sposób nawet znaleźć na tym albumie jakieś szczególnie wyróżniające się utwory. Całość jest po prostu piękna, zagrana na równym i niesamowicie wysokim poziomie. Od monumentalnego i niepokojącego wstępu pod tytułem
Infection, gdzie
Hizumi prowadzi senny wokal, by za moment wybuchnąć, aż po kończący część właściwą albumu
Tainted World, świetnie nadający się na singiel.
Spora w tym zasługa talentu
Karyu, który potrafił stworzyć naprawdę chwytliwe riffy, co pokazywał w swoim macierzystym zespole wielokrotnie. Lwia część utworów opiera się właśnie na wyraźnej gitarze, która raz usłyszana, pozostaje w pamięci na długie dni. Nie można również nie wspomnieć o niesamowitym frontmanie.
Hizumi nigdy swojego gardła nie oszczędzał, co ostatecznie doprowadziło do choroby, która z kolei była bezpośrednim powodem rozpadu
D’espairsRay.
Coll:Set to wręcz flagowy popis tego artysty i poprzeczka ustawiona tak wysoko, że przez kolejne lata zaledwie nieliczni będą mogli się poszczycić podobnym osiągnięciem.
W czym tkwi cała tajemnica wokalisty? Z pewnością w agresywnych krzykach, których nigdy nie brakowało, a które to idealnie pasowały do ciężkiej muzyki zespołu. Niemniej jednak nie sposób nie wspomnieć jego czystego, głębokiego, melodyjnego i przede wszystkim oryginalnego głosu. Nigdy nie pomyli się słuchaczowi z inną personą. Co równie ważne, chłopak śpiewać potrafi. W odróżnieniu od zdecydowanej większości zespołów,
D’espairsRay mógł się poszczycić naprawdę kompletnym składem, gdzie za mikrofonem nie stał partacz, czy inna gwiazdka ze zdolnościami na pół gwizdka.
Hizumi pozostanie w mojej (zapewne nie tylko) pamięci jako jeden z najlepszych wokalistów pochodzących z Azji.
Fenomen
Coll:Set polega na idealnym balansie pomiędzy ciężką muzyką, melodią i genialnie wplecioną elektroniką. Sztuka ta jest niezwykle trudna, o czym boleśnie przekonują się obecnie fani
girugamesha. Niezwykle trudno uciec przy podobnej mieszance od kiczu dźwiękowego lub popeliny rodem z openingów do średniej jakości anime. Chłopakom nie tyle się udało, co pokazali, jak należy to robić. W końcu cokolwiek by nie powiedzieć o późniejszych wydawnictwach firmowanych logiem zespołu, nigdy nie popadły w japońską, pastelową tandetę. Czy były dobre to już inna sprawa.
Album w wersji oryginalnej (japońskiej) zawierał łącznie dwanaście utworów, gdzie dwa ostatnie były remiksami wcześniejszych kompozycji, zaś przed nimi znajdowało się swego rodzaju outro
[The world in a cage]. Godzina spędzona z zawartością krążka wystarczy jednak, żeby w zespole zakochać się bez pamięci i z góry wystawić im kredyt dozgonnego zaufania. To nie
Gauze od DIR EN GREY, gdzie każdy utwór niesie ze sobą odrębny klimat.
Coll:Set jest piekielnie spójny, co już wyżej wspomniałem. Nie nudzi przy tym ani na sekundę, a kolejne utwory nie tyle się słucha, co wręcz chłonie.
Jeśli miałbym polecać najlepsze płyty japońskich wykonawców potencjalnemu europejskiemu odbiorcy, to właśnie
D’espairsRay byłby pierwszym zespołem, o którym bym pomyślał. Nowoczesne, nieco zamerykanizowane brzmienie trafia idealnie w nurt rosnącego w siłę nu-metalu, stając się jednocześnie czymś oryginalnym na tle konkurencji. Zespół udowodnił, że muzycznie jest o lata świetlne nie tylko przed resztą swojego podwórka, ale również większości nowej fali obecnej wtenczas w muzycznych magazynach i stacjach radiowych.
Smutnym zakończeniem niech będzie fakt, że czwórka tak utalentowanych muzyków stworzyła swoje opus magnum przy pierwszym długograju i nigdy już do niego się nie zbliżyła. Świetny początek kariery powoli przygasał, gdy ukazywały się kolejne wydawnictwa. Choć wciąż dobre na tle reszty zespołów, mające nawet pierwiastek geniuszu, to ciągle za słabe, żeby choć móc je porównać do omawianego
Coll:Set. Czy formacja ma szansę na powrót? W mojej opinii jak najbardziej, gdyż serca fanów jeszcze o nich nie zapomniały. Pytanie tylko, czy
Hizumi podołałby podobnemu zadaniu? Jeśli mieliby wydać nowy materiał i ruszyć ponownie w świat, ja jestem zdecydowanie „za”!