Moral Pollution i
-silent- było dla chłopaków z
Calmando Qual przetarciem szlaku i swego rodzaju testem pełnego składu. Testem, który – dodać trzeba – wyszedł nad wyraz dobrze. Uzbrojeni w masę pomysłów i sprecyzowane brzmienie usiedli w studiu i zarejestrowali coś, co stało się jednym z najważniejszych albumów japońskiej sceny gotycko-industrialnej.
Heretical God stanowi bowiem dzieło porównywalne do sławnego
Antichrist Superstar Marylina
Mansona. Przynajmniej jeśli weźmiemy pod lupę warstwę dźwiękową.
Album jest przede wszystkim ciężki i wściekły do granic możliwości. Prócz uderzenia mocarnymi gitarami mamy sporo melodii.
Hibiki jak nigdy wcześniej katuje gardło krzykami, nie zapominając przy tym o wolniejszych i bardziej melodyjnych partiach. Wszystko jednak podane jest w charakterystycznym stylu i ani na moment nie razi tandetą czy usilnym upraszczaniem. Wręcz przeciwnie,
Calmando Qual udało się stworzyć utwory wchodzące w głowę i jednocześnie niesamowicie skomplikowane. Już otwierający część właściwą albumu
Egoistic World wspaniale oddaje klimat, w jakim przyjdzie się nam poruszać przez najbliższą godzinę. Tak po raz kolejny zespół potwierdza swoją formę, dorzucając kilka nowych rozwiązań. Jak zwykle nie ucieka też od wspaniałych solówek.
Tym, co sprawiło, że album bardzo dobry sięgnął poziomu wybitnego, jest wkład
Tasca i wszystko, co robi z klawiszami. Industrialne brzmienie, przestery i wszechobecny hałas to po prostu definicja
Heretical God. Bez tej dawki brudnej elektroniki podana muzyka brzmiałaby zupełnie inaczej. Finalnym dowodem umiejętności
Tasca i jego muzycznej percepcji jest zamykający album ambientowy
EKUCbbw - przygnębiająca ścieżka dźwiękowa okraszona finezyjnym tekstem z perspektywy osoby odchodzącej na tamten świat. W tym utworze brylują zarówno on, jak i
Hibiki, który już wcześniej potrafił uderzyć słuchacza "obłąkanym" wokalem. Tutaj podkręca poziom jeszcze wyżej.
Zespół sięga ponadto do wcześniej publikowanych już utworów, odpowiednio je przebudowując. O ile w przypadku
ANTI FLAG można mówić głównie o kosmetyce i poprawie brzmienia, tak już
death song stanowi całkowicie nową kompozycję.
ANTI FLAG zyskał przede wszystkim bardziej organiczne brzmienie, wścieklejsze niż na nieco syntetycznym
-silent-. Żywsza perkusja i bogatszy podkład zrobiły ze świetnego utworu metalowy manifest siły.
death song to już zupełnie inna historia. Uprzednio dwuminutowa, wariacka przejażdżka po szaleństwie tym razem zmieniła się w potężne metalowe tąpnięcie. Chłopaki nie zapomnieli jednak o wolniejszych fragmentach, gdzie
Hibiki snuje linię wokalną jakby ostatkiem sił. Całość jest nad wyraz spójna i nie przypomina swojej pierwotnej wersji z
Killer Fiction.
Po wielokrotnym przesłuchaniu albumu odbiorca zadaje sobie pytanie: czy są tu jakieś słabe punkty? Odpowiedź na nie jest skomplikowana, bo tak naprawdę trudno jest się takowych doszukać. Cały album nie zawiera choćby jednego słabszego kawałka. Na upartego można wskazać dźwiękówki, ale te stanowią miły dla ucha dodatek. Z drugiej jednak strony
Heretical God zdecydowanie nie jest muzyką dla każdego. Próżno tu szukać kolorowych refrenów i pociesznych melodyjek. Mniej odpornych odrzucać mogą różnorodność, wielowarstwowość i przede wszystkim brudne brzmienie. Odbiorca musi się przygotować na godzinną ciężką przejażdżkę po najciemniejszych zakątkach ludzkiego umysłu. Wtedy zostanie więcej niż nagrodzony za poświęcony płycie czas.
Co zatem z resztą potencjalnych słuchaczy? Swego czasu
Hibiki podkreślał w wywiadzie, iż tak naprawdę pragnie, by
Calmando Qual było postrzegane jako zespół metalowy. Chciał się odciąć od ogólnie pojętego visual kei i estetyki związanej z tym nurtem. Czy udało się to z perspektywy czasu? Nie do końca. Nie ulega jednak wątpliwości, że muzycznie
Heretical God jest od wspomnianego vk tak odległy, jak to tylko możliwe. Można na upartego szukać tu nawiązań do
Marylina
Mansona,
BUCK-TICKa,
Soft Ballet czy
Nine Inch Nails, ale po co to robić? Album broni się sam i jest przykładem na to, że w Japonii żyją genialni muzycy.
Zaraz po wydaniu
Heretical God zespół stracił bębniarza, co stanowiło dopiero początek roszad personalnych. Starczy powiedzieć, że ten skład nie zagra już razem na żadnym wydawnictwie. Tym bardziej w świetle kolejnych singli i długograjów omawiane dzieło jawi się jako najbardziej kompletne. Takie też jest w istocie, bo podobny poziom zostanie dla chłopaków poza zasięgiem przez kolejne lata. Jeśli jesteś fanem brudnego i prawdziwego w swoim wydźwięku grania, to sięgnij po płytę bez zastanowienia. Zaręczam, że nie pożałujesz.
Więcej recenzji Lu:ny znaleźć można na blogu Muzicore.