Visual kei to takie specyficzne środowisko, które poza ogólnie znanymi i chwalebnymi przypadkami, ma mnóstwo smrodku zwanego "brakiem kreatywności". Dziesiątki młodych zespołów pławią się w nim i próbują złapać fanów wymyślnymi niby-konceptami, czasem nawet czymś na kształt muzyki. Niestety, smutną prawdą jest fakt, iż zazwyczaj te pocieszne grupy mają do zaoferowania co najwyżej fikuśne machanie głową na scenie. Nic poza tym. Ewentualnie jakaś grupa dozna momentu olśnienia i uda się jej skomponować jeden jedyny kawałek, z którym potem będzie identyfikować się przez cały okres działalności, wynoszący zazwyczaj kilkanaście miesięcy. Tak, moi drodzy, to niestety ciemna strona visual kei, cierpiącego obecnie na głód pomysłu, który każe wszystkim obgryzać własne ogony aż do gołej kości.
Generalnie mógłbym tu przywołać kilka większych zespołów, które od jakiegoś czasu klepią w kółko jedno i to samo. Wśród tych bardziej zasłużonych są z pewnością
the GazettE - chłopaki już sami chyba nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Jest w tym chwalebnym poczcie również
girugamesh, usilnie próbujący wszystkim wmówić, że dyskotekowe rocko-polo to zbawienie muzycznego świata i wielki przekaz dla słuchaczy. Zaraz za nimi ustawiłbym jeszcze sporą gromadę, ale pozwolę sobie ją przynajmniej chwilowo pominąć. Do czego jednak zmierzam...
Brak kreatywności zespołu to prawdziwa zmora dla fanów. Ile w końcu można łykać jedno i to samo jak pelikan? Niemniej trzeba tutaj zaznaczyć jedną rzecz: jakkolwiek by nie kręcić nosem na powyżej wymienione grupy, nie można im odmówić lepszych czasów, gdzie robiły naprawdę dobre rzeczy. Rzeczy – co najważniejsze – wyhodowane zazwyczaj na swoim (powiedzmy) całkowicie autorskim pomyśle. Idąc tą drogą, nie trudno znaleźć perełki w dyskografii wspomnianych kapel. Ot, po prostu czasy jakieś suche nastały i być może nagle jeden czy drugi zespół nagra album życia. Życzę im tego.
Sytuacja ma się jednak zgoła inaczej w kontekście formacji naśladujących, bądź tych, o których można wprost powiedzieć, że zrzynają wszystko jak leci, mając gdzieś prawa autorskie i poszanowanie swoich (podobno) idoli. Nie będę ukrywał, że do napisania niniejszego tekstu natchnęła mnie grupa o wdzięcznej nazwie
Grieva, na którą natknąłem się przypadkiem dzięki JaME. Zazwyczaj odpalam kawałki podobnych kapel, by je po prostu sprawdzić i o nich zapomnieć. Tym razem jednak miarka się przebrała. Panom, którzy raczą się nazywać zespołem, należy się specjalne miejsce w naszych sercach. Jest to bowiem przykład czysto komercyjnego tworu, który nawet nie sili się na własny wkład. Zacznijmy więc od początku...
A początkiem mojego kontaktu z grupą była notka na JaME. Pozwolę sobie ją zacytować i się do niej odnieść. "Na jej muzykę i kostiumy miał wpływ visual kei lat 90., a szczególnie
DIR EN GREY.” Drodzy państwo, uświadommy sobie pewien prosty fakt. Tu nie ma mowy o jakimkolwiek wpływie. To, co zaprezentowali muzycy
Grievy, to po prostu intelektualne złodziejstwo dorobku
DIR EN GREYa i próba wybicia się na sentymencie fanów tego ostatniego. Ostre słowa, ale pozwólcie, że poprę je faktami.
Spójrzmy na teledysk do utworu
tokage i image muzyków. Blond wokalista w makijażu a'la zombie, z podkreślonymi czarną kredką oczami, w okularach i z białymi soczewkami. Do tego symbol wyrysowany na czole. Czy już czegoś takiego czasem nie widzieliśmy? Mały flashback i mamy wypisz wymaluj kopię
Kyo z czasów
Macabre. Gitarzysta z czerwoną czupryną, czerwoną gitarą, w ciasnym skórzanym wdzianku i ze skórzaną maską na twarzy...
Die? Im dalej, tym więcej jawnych zrzynek z kostiumów starszych kolegów.
Shinsyoku. Tu nawet nie muszę oglądać całości, bo widzę pannę idącą po kafelkowanej podłodze, ciągnącą za sobą jakieś wnętrzności. Młodszych stażem odsyłam do
Mazohyst of decadence. Brniemy głębiej.
Diary w wykonaniu wspaniałych rzemieślników z
Grievy. Komputerowo generowany mechaniczny robot i niebieska scenografia rodem z
Jealous oraz kostium
Kyo z teledysku do
Unknown...Despair...a Lost. Ciekawych odsyłam do reszty materiału wideo i wyszukiwania tych "drobnych smaczków i nawiązań" do
DIR EN GREYa. Ja w tym monecie przestanę, bo nie chcę brzmieć jak zakochany w
DEGu fanboy, który świata poza nim nie widzi.
Skoro już ukradliśmy image, to czas pomyśleć nad muzyką, a ta prezentuje się w wykonaniu
Grievy nadzwyczaj wybornie. Powiedzieć, że chłopaki rozkochali się we wczesnym
DIR EN GREYu, to za mało. Oni tak ich uwielbiają, że po prostu kradną całe ścieżki melodii i gitarowe riffy. Wróćmy na moment do
Tokage i wsłuchajmy się w refren. Charakterystyczne brzmienie
Gauze jest tu wręcz namacalne, ale prawdziwy knockout nadchodzi wraz z refrenem. Całość niemalże cal po calu skopiowana z
Cage, znajdującego się na wspomnianym albumie.
Taihaiteki kyou sou ukazuje z kolei kawałek inwencji. Tym razem panowie postanowili odrobinę pokombinować i zamiast jednej czystej zrzyny, zaserwowali sobie połączenie
Zan z
Kiri to Mayu. I tak dalej, w kółko to samo. Możemy poddawać analizie każdy kawałek po kolei, ale wydaje mi się to zbędne. Fakt jest faktem –
Grieva po prostu kradnie gotowe patenty i wydaje je jako swoje kawałki. Czyni to bezwstydnie, nie podpisując ich nawet jako cover.
Dość jednak o muzyce i wyglądzie. Czas sprawdzić, co o sobie mówią sami muzycy. W tym celu odniosę się do wywiadu zamieszczonego
w innym serwisie, bo jest on naprawdę wart przytoczenia. Już pierwsze pytanie potrafi rozbawić do łez. Jak
Grieva tłumaczy swój koncept? Otóż... padło stwierdzenie, iż są oni następcami ery, która przeminęła. Nie sposób nie zauważyć tu dosadnej ironii. Ta era minęła i zmieniła się w kabaret muzykantów bez pomysłu, klepiących w kółko to samo, co nagrali wcześniej i czym zdobyli fanów. Tymczasem obnoszący się "następcy" nie mieli nawet w tę erę swojego wkładu. Ba! Oni nie mają w ogóle żadnego wkładu! Jeśli już chcą się tytułować następcami, to chyba mają na myśli odcinanie kuponów, bazowanie na sentymencie fanów innych grup. W tym wypadku zgodzę się w stu procentach.
Zapytani o swoje kostiumy ochoczo opowiadają o wszystkich bibelotach. Ani słowa o
DIR EN GREY'u. Może po prostu odkupili je od
DEGa? Jeśli nie, to mamy do czynienia ze wspomnianą na początku kradzieżą intelektualną. W tym miejscu przestanę się czepiać słów. Odsyłam do zapoznania się z całym wywiadem, bo kwiatków jest tam co niemiara. Ja jedynie liznąłem temat.
Koniec końców, wszystko sprowadza się do określenia pewnej granicy, która dzieli inspirację od czystej zrzynki. Granicy, która na scenie japońskiej jest przecież bardzo rozmyta w obliczu gromady zespołów grających niemalże identycznie. Nie da się jednak ukryć, że nawet w takich warunkach panowie z omówionej wyżej formacji potrafili się wybić z tłumu. Dawno nie zdarzył się zespół, który swoimi dokonaniami zmusiłby mnie do napisania takiego tekstu. Irytacja, to najłagodniejsze określenie moich odczuć po seansie z kilkoma teledyskami. Nawet nie zdobyłem się na sport ekstremalny w postaci przesłuchania całej dyskografii, a podejrzewam, że w końcu to zrobię.
Zanim ktokolwiek wywiesi na mnie psy i padną tu oskarżenia, że przecież inni też się "inspirowali", warto wziąć pod uwagę jeden prosty fakt. Nikt nie robił tego na podobną skalę. Wśród tych "fajniejszych" zespołów, o których kiedyś z pewnością napiszę, jest choćby
12012, który od początku swojej kariery jedzie na pomysłach innych jak po bandzie. Co jest w modzie, to trzeba nagrać. Taka polityka, jak widać, sprawdza się wyśmienicie, skoro zespół istnieje nieprzerwanie od ponad dekady.
Zabawny fakt – drobne inspiracje zdarzały się również tym wielkim, że wspomnieć choćby o
FREAKS Pierrota i dziwnie podobnym brzmieniu do
[S] DIR EN GREYa. Swego czasu takich smaczków mogłem wyszukiwać na pęczki, ale to tylko radosne nawiązania i nic więcej. Po co szukać dziury w całym i psuć sobie przyjemność z odbioru. Wszak jeden czy dwa bliźniacze motywy to tylko drobnostka w morzu świetnych i autorskich kompozycji.
Co chciałem osiągnąć całym powyższym tekstem? Drogi czytelniku, kimkolwiek jesteś, zachęcam do zerknięcia krytycznym okiem na tę nową falę muzycznych poczwarek, bo właśnie osiąga nowy poziom absurdu. Jedna wielka breja tego samego podpisanego innymi rękami, swego czasu zmusiła mnie do odpuszczenia sobie nowych zespołów. Rak toczący scenę visual kei rośnie i ma się całkiem dobrze. Czy to dzięki naiwności? A może dzięki sentymentom do lat 90., które przecież były takie świetne, super i w ogóle najlepsze? Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Niepokojące natomiast staje się zjawisko umierania tych lepszych odsłon VK. Nie tak dawno temu rozpadło się
Suicide Ali, które wciąż trzymało moje zainteresowanie w okolicach Kraju Kwitnącej Wiśni. Pozostało już tylko kilka perełek, w tym kochane
Calmando Qual, które na przekór przeciwnościom losu ciągle brnie przed siebie, na dobre i na złe. Trudno natomiast znaleźć zespół młody i z pomysłem. Dlatego cieszmy się, gdy na takowy trafimy, bo zwykle odchodzi on bardzo szybko. Pozostaje nam już tylko smutny teatr kolorowych kukiełek, które i tak już wszystkie widzieliśmy.
Próbka "twórczości"
Grievy:
Opinia, prezentowana w tym artykule, jest prywatną opinią autora tekstu, nie redakcji JaME. Więcej tekstów tego autora można znaleźć na jego blogu.