Nowy album LUNA SEA był zapowiadany już dawno, a plotki mówiły o premierze na Gwiazdkę 2016 roku. Przyszło nam jednak sporo poczekać, by w końcu w grudniu 2017 w nasze ręce wpadło LUV – najnowsze dzieło w dorobku ekipy.
Przedłużające się prace nad albumem i singiel nie wywołały we mnie hurraoptymizmu. Podobnie zresztą solowe wydawnictwa muzyków, które wychodziły gdzieś po drodze przed nowym longplayem LUNA SEA. Powiem na wstępie jasno i klarownie – rzecz niebywała, zespół serwuje nam album będący w mojej opinii rozczarowaniem roku i gniotem niespotykanego kalibru.
Zacznijmy jednak od singli poprzedzających wydawnictwo, a konkretniej mówiąc, od ich braku. Limit to jedyny nowy kawałek zapowiadający album i miał on swoją premierę w czerwcu 2016 roku. Szmat czasu na przygotowanie nowych kompozycji, jednak o dziwo zawsze w miarę aktywni członkowie LUNA SEA tym razem milczeli. Pozbawieni próbek, singli i tak w zasadzie nawet konkretnej reklamy, dostaliśmy w swoje ręce kota w worku.
Fanom nie trzeba tłumaczyć, jakiego formatu zespołem jest LUNA SEA i dlaczego albumy Mother czy Style stanowią dziś w zasadzie klasykę gatunku. Tymczasem na LUV grupa zapomniała widocznie, jak pisze się klimatyczne kompozycje, bo dostajemy dwanaście utworów, z których dosłownie jeden jest w stanie się obronić. Mowa tu o przyjemnym Brand New Days z fajnym rockowym zacięciem. Reszta materiału brzmi jak odrzuty z sesji Shine, czyli na wpół rockowo, na wpół popowo. Głównie słychać tu echa Tourbillon, zwłaszcza w momentach, gdzie wchodzi delikatna elektronika. Pojawia się też eksperyment, autorstwa prawdopodobnie SUGIZO. Mowa o Ride the Beat, Ride the Dream, który to jest w całości skonstruowany z elektronicznych bitów, szumów i niezdefiniowanych dźwięków. Jest to coś, co mogło by sprawdzić się raczej jako wstęp do koncertu niż utwór nagrany na albumie. Zwłaszcza, że nie jest to ani dobry, ani nawet poprawny. Mam w pamięci całkiem udany gościnny występ RYUICHIego w oveRtaKerS autorstwa m.o.v.e, więc nie jest prawdą, że jego wokal gryzie się z elektroniką. Tym bardziej zadziwia karykatura, którą LUNA SEA nagrało na swój pełnowymiarowy krążek.
Reszta kompozycji to w zasadzie kalki tego, co zespół już zrobił. Niestety są to powtórki gorszego sortu, bo umarły w nich nawet ostatnie echa gotyckich klimatów, obecne w końcu na A Will. O ile poprzedni długograj prezentował całkiem udanie przekrój solowych działalności poszczególnych członków LUNA SEA, o tyle LUV prezentuje jedynie obraz zespołu, któremu już chyba skończyły się pomysły i obecnie jest na poziomie grania pod ścieżki dźwiękowe do anime.
Kolejną rzeczą, która nie ucieknie nawet średnio wprawnemu uchu, jest dziwna rozbieżność jakości dźwięku w nagranych utworach. Taki Brand New Days potrafi kopnąć i gitara brzmi tam jak żyleta. Po przeciwnej stronie stoi przykładowo Thousand Years, cierpiący na identyczny problem jak Inferiority Complex lynch.. Dźwięk nagrany jakby pod wodą, rozchodzący się dziwnym pogłosem i generalnie nie dający się utrzymać w uszach. Zakładam, iż był to zabieg celowy, skoro poprzednie albumy LUNA SEA brylowały wykonaniem. Tym bardziej więc nie rozumiem, co autorzy mieli na myśli.
Można by się tu czepiać każdej kompozycji z osobna, ale nie ma to celu. Koniec końców album zawodzi i nie ma w sobie ani krzty magii, którą zespół prezentował przez lata. To, co zostało oddane fanom w ręce, jest naganne i chłopaki muszą się ostro wysilić, żeby obronić twarz przy kolejnym podejściu, bo zaufanie po LUV spadło do zera. Rozczarowanie roku jak sięgam pamięcią, a słyszałem sporo słabego materiału nie tylko z Kraju Kwitnącej Wiśni.
Uwaga: Recenzja została napisana niedługo po wydaniu albumu.