Oba wydawnictwa stanowią solidny kawał świetnej muzyki. Śmiem twierdzić, że Calmando Qual nigdy później nie brzmiało już tak dobrze.
Wraz z wydaniem 31 grudnia 2006 roku singla Twisted Clock dla zespołu nastały trudne czasy. Grupa zaczęła kombinować ze zmianą nazwy i delikatną modyfikacją stylu, co, według słów Hibikiego, miało odciąć ją od sceny visual kei. Aspiracje były wielkie, a wiatrem w żagle stały się występy w Europie, w tym dwa w warszawskiej Progresji. Fani nad Wisłą mieli wtedy pierwszą okazję zobaczyć chłopaków na żywo i choć występy oglądała stosunkowo mała publiczność, Calmando Qual urosło jako marka w siłę i wyszło z japońskiego podziemia.
Prawdopodobnie chcąc iść za ciosem zespół zmienił nazwę na Twisted Clock i pod tym szyldem powoli przygotowywał nowy materiał na następcę Heretical God. Omówione poniżej wydawnictwa to ważna część historii Calmando i jednocześnie najbardziej niedostępna. Można się wręcz pokusić o stwierdzenie, że stanowi obecnie rarytas dla fana muzyki japońskiej. Nie sposób bowiem w chwili obecnej nabyć zarówno singiel, jak i album. Cudem jest zdobycie ich fizycznej kopii. Niemniej jednak są to wydawnictwa warte wspomnienia.
Cofnijmy się odrobinę w czasie. Zanim przyszło zamieszanie z nazwą, zespół pożegnał swojego perkusistę. W czasie poszukiwań zastępcy Tasc wyprodukował jeszcze przyzwoite mechanical mix with unjust blood, po czym fani odetchnęli z ulgą na wieść o zatrudnieniu Sio.
W nowym składzie zapowiedziano singiel zatytułowany Twisted Clock. Przetasowania w kapeli pociągnęły za sobą zmianę brzmienia. Trudno dziś określić, czy było to podyktowane osobą Sio czy prawdopodobnym już wtedy ukierunkowaniem na porzucenie visual kei. Trzy nowe utwory stanowiły zdecydowanie mocniejsze uderzenie. Znikła delikatna gotycka otoczka i ambientowe pasaże. Niepokojące dźwięki zastąpione zostały agresją i dzikimi gitarami, co w efekcie dało najmocniejszy wówczas materiał w dorobku grupy. Zarówno emnity of god, jak i affectation powalały słuchacza. Muzyczną perełką wydawnictwa została natomiast ballada chiisana sekai ozdobiona „zabrudzonymi” klawiszami i gitarową solówką. Popisał się również Sio, zwłaszcza w ostatnim fragmencie utworu. Wisienką na torcie została okładka singla narysowana przez Hibikiego. Grający na klawiszach kościotrup i aniołki z trąbkami wepchniętymi do tyłków. Wszystko w czarno-białej tonacji.
Stawało się powoli jasne, że znane nam do tej pory Calmando Qual odchodzi w zapomnienie. Kapela coraz intensywniej uderzała w stronę metalową, odchodząc od visual kei. Odbiło się to również na wyglądzie muzyków.
Niemal półtora roku fani musieli czekać na nowy materiał, choć wieści docierały już wcześniej różnymi kanałami. W tym czasie zespół przeszedł już na nową nazwę i od tej pory miał występować jako Twisted Clock. W kwietniu 2008 roku ukazał się album Father-Mother, który po raz pierwszy został udostępniony przez sklep internetowy w formie cyfrowej.
Od pierwszych sekund nowego długograja zespół postawił sprawę jasno – ma być ciężko, brutalnie i bezkompromisowo. Szybko okazało się, iż poprzedni singiel stanowił zaledwie zapowiedź nadchodzących zmian. Z muzyki grupy zupełnie znikły ambientowe podkłady, a zamiast tego Tasc skupił się na przestrojonych klawiszach i drobnych ozdobnikach. Lost po prostu powalało słuchacza i po dziś dzień stanowi najlepsze intro, jakie słyszałem w zespole gitarowym.
Z nową nazwą przyszły też nowe eksperymenty. Tym razem Hibiki postanowił spróbować czegoś na kształt rapu. Biorąc pod uwagę barwę jego głosu, efekt nie zachwycał. Na szczęście te fragmenty stanowiły jedynie ciekawostkę w morzu krzyków i wciąż obecnej tu miejscami melancholii. Jeśli już o wydzieraniu gardła mowa, tym razem wokalista przeszedł samego siebie. Żadne inne wydawnictwo w historii Calmando Qual nie zawiera aż tylu krzyków, co było podyktowane charakterem i brzmieniem muzyki, zahaczającym w końcu delikatnie o metalcore.
Prócz udziwnionych i rapowanych Smash Them oraz Bloated Corpse, kapela serwuje słuchaczowi jedne z najlepszych gitarowych momentów w historii japońskiego ciężkiego grania. Wspomnieć wypada tutaj zwłaszcza o niemalże progresywnym Kienai Akumu, który niszczy warstwą instrumentalną. Nie sposób nie zauważyć też świetnych Sizukana Mori i Hi no tori. Zwłaszcza ten ostatni zapada w pamięć dzięki zawartej w nim melodii.
Absolutnym mistrzostwem świata jest Life. Po raz kolejny grupa prezentuje powalającą balladę, która z początku sunie powoli, podnosząc napięcie, aż do gitarowego uderzenia w refrenie. To nie jest nastrojowa Uta, ale zupełnie inna strona wolniejszego grania, która dodatkowo zawiera w sobie pewien instrumentalny smaczek zaserwowany przez Taka.
Dwanaście kompozycji zamyka się w godzinie muzyki najwyższych lotów. Father-Mother to zupełnie inny klimat niż Heretical God. Mimo wszystko obydwa wydawnictwa zawierają w sobie szczyptę geniuszu właściwą tylko i wyłącznie omawianej formacji. Wobec powyższego ubolewać można jedynie nad faktem, że album jest obecnie w zasadzie niedostępny. Sam zespół podobno czasem wraca do tych kompozycji podczas koncertów, choć trudno mi to sobie wyobrazić w świetle wydarzeń, które nastąpiły po wydaniu omówionego materiału.
Calmando Qual po raz kolejny straciło perkusistę, a niedługo później fanów zdruzgotała informacja o odejściu Tasca. O ile Sio przepadł w niebyt, to Tasc próbował sił w zespole poprockowym, który jednak niedługo potem również gdzieś znikł. Strata jest tym bardziej nieodżałowana, że zespół po dziś dzień nie ma jego następcy, a wszelkimi podkładami zajmuje się obecnie Tak. Wkrótce też powrócono do pierwotnej nazwy i zespół skończył swoją przygodę z odejściem od visual kei. O tym jednak następnym razem...
Jeśli zatem drogi Czytelniku trafisz gdzieś na omawiane wydawnictwa, warto w nie zainwestować. Zarówno Twisted Clock, jak i Father-Mother stanowią solidny kawał świetnej muzyki. Śmiem twierdzić, że Calmando Qual nigdy później nie brzmiało już tak dobrze.