Jak na tak krótki album "Black Sheep" całkiem sprawnie pokazała możliwości zespołu.
Przed wydaniem Black Sheep pod skrzydłami Starwave Records, Hibiki określał ten album jako najbardziej kompletny. Taką oczywiście płyta się nie stała, niemniej jednak wciąż jest to materiał więcej niż warty uwagi.
Wszelkie próby wskrzeszenia czaru, który wychodził spod rąk Tasca z góry skazane były na porażkę. Zdając sobie z tego sprawę, chłopaki postawili nacisk na muzykę gitarową w klimatach znanych z poprzedzających Black Sheep singli. Tym razem jednak bez tak dużego piętna szaleństwa. Można się wręcz pokusić o stwierdzenie, że omawiany album jest najbliższy scenie visual kei w całej karierze CQ.
Czy to coś złego? Absolutnie nie, bo Calmando nawiązuje do VK z lat jego świetności. Rządzi tu ciężar, eksperymenty wokalne, niepokojące fragmenty, mocno brzmiące instrumenty. Słowem – wszystko to, co kiedyś czyniło japońskie muzyczne podziemie tak interesującym. Zabrakło radosnych refrenowych papek i powtarzania siebie samych. Mamy za to do czynienia z muzyką ciężką, ale wciąż urokliwie melodyjną i zapadającą w pamięć.
Dziesięć kompozycji składających się na Black Sheep to materiał stanowczo za krótki, jednak można spokojnie znaleźć tutaj sporo perełek. Największą i najjaśniejszą jest zdecydowanie Kuchuburanko. Kawałek z wolnym wstępem, gdzie Hibiki śpiewa niemalże kołysankę, narastający stopniowo w potężny instrumentalny manifest muzycznego kunsztu chłopaków. Absolutny gitarowy majstersztyk ozdobiony piękną solówką i kulminacją na końcu. Wszystko chłonie się na bezdechu.
Nie mniej potężne uderzenie dostarcza nam Ochiyukuyamikara z piskliwą gitarą prowadzącą. Po raz kolejny chłopaki przygotowali melodyjny refren, jednak tym razem zaśpiewany wspólnie. Całość chwilami wraca do szaleńczego i przytłaczającego klimatu Heretical God jednak z mniejszą dozą dekadencji, za to z niespotykaną agresją.
Bardziej dosłownym powrotem do przeszłości jest niewątpliwie Nukegara, którą można w zasadzie potraktować jak drugą część insanity. Utwór zagrany został w podobnym klimacie z niemalże identyczną ascezą instrumentalną. Mimo stosunkowo ubogiej formy, poraża klimatem i pozwala uwierzyć, że CQ kryje w sobie jeszcze tych posępnych wariatów.
Yaminonakanokuroineko stanowi kolejny dowód na talent grupy. Instrumentalnie utwór poraża swoją złożonością i zarazem przystępnością. Melodyjne kawałki są poprzeplatane zmianami tempa i popisami Taka. Gwoździem programu po raz kolejny zostaje refren.
Jak na tak krótki album, Black Sheep całkiem sprawnie pokazała możliwości zespołu. Muzycy wyraźnie się rozwijają, bądź też pokazują dopiero teraz swój kunszt. Poprzednie oblicze Calmando Qual upstrzone było ambientowym marazmem lub wybuchami agresywnych riffów. Omówiony tutaj album stanowi zaś przemyślaną miksturę złożoną ze wszystkich wypracowanych dotychczas składników.
Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Kiwamu trafił w dziesiątkę przygarniając chłopaków pod swoje skrzydła. Czy mu się to opłaciło? Na to pytanie nie odpowiem. Wiem natomiast, że dzięki wykonawcom podobnym do CQ, jego wytwórnia stawała się powoli Świętym Graalem poszukiwacza oryginalnych dźwięków.
Calmando zdawało się w końcu brnąć do przodu. Po zawiłościach ze zmianą składu i nazwy zespołu, w końcu nagrywali w stałej obsadzie. Mimo porzucenia mrocznych dźwięków, grupa nadal zachwycała pomysłowością i przekorą. W czasach wypacynkowanych kapel z głaskaniem dźwięku w studio, pojawił się Hibiki z ekipą i nagrał materiał, jakby to robił w garażu. Autentycznie, z pasją i uderzeniem właściwym tylko prawdziwym rockmenom.