Przyszedł już najwyższy czas na kolejny koncert
DIR EN GREYa w naszym kraju! Takie przeświadczenie bardzo wyraźnie było czuć w nastrojach przybyłych ludzi: kilka lat, które minęły od poprzedniego występu zespołu w Polsce, to stanowczo za długo.
Sala w Progresji może nie była wypełniona po brzegi - co miało swoje plusy, bo mieliśmy miejsce, żeby poszaleć, i nie deptaliśmy sobie po palcach - ale liczba fanów i ich zróżnicowanie wiekowe udowadniało, że
DEG ma w naszym kraju już ugruntowaną pozycję. Można ze sporym prawdopodobieństwem zakładać, że większość obecnych w klubie osób dorastała wraz z zespołem i nawet jeżeli niektórym nie do końca odpowiada jego obecna twórczość, to na pewno mają do niego dużo sentymentu.
Jak bardzo wszyscy byli spragnieni muzyki można było poczuć właściwie od pierwszej minuty. Publiczność wielkim aplauzem przywitała zespół i podobnie reagowała przez cały czas, zdając się już po kilku sekundach rozpoznawać każdy utwór. Zresztą, pierwszy kawałek stanowił moment na swoiste przedstawienie się grupy - jakby jeszcze musiała się przedstawiać - jako że jej nazwa pojawiła się dopiero pod jego koniec, wcześniej głos miała wyłącznie muzyka.
DEG z miejsca zaczął mocno i ciężko, i tak było właściwie do końca. Szkoda tylko, że po mniej więcej dwóch numerach nastąpiła dłuższa, kilkuminutowa przerwa. Można by ją porównać do nagłego hamowania, w wyniku czego publiczność wytraciła część zebranej już energii. Sytuacja ta spowodowana była problemami technicznymi, za które
Toshiya przepraszał potem na oficjalnym Facebooku zespołu:
DIR EN GREY przyzwyczajał nas od samego początku, że na jego koncertach przemawia głównie muzyka. Tak było i tym razem - ze sceny padło bardzo niewiele słów, a muzycy, szczególnie
Kyo, porozumiewali się z publicznością gestami i dźwiękami. Mimo to obustronny kontakt został od razu nawiązany i z każdą upływającą minutą tylko się umacniał. Dopiero podczas bisu wokalista kilkukrotnie wykrzyknął słowo „Warszawa”, oddając w ten sposób nagromadzone emocje.
Wszyscy wiemy, że
Kyo wzrostem nie grzeszy. Mimo to, może dzięki temu, że cały czas znajdował się na środku sceny, a najpewniej dzięki swojej potężnej charyzmie i osobowości, zdominował właściwie cały koncert i chyba ani na minutę nie przestawał być w centrum uwagi.
Kaoru i
Toshiya czasami niemal ginęli w mgiełce tworzonej przez reflektory, a
Shinya skrywał się za perkusją. Nierzadko wzrok mimowolnie kierował się na drugą stronę sceny, gdzie znajdował się drugi gitarzysta,
Die. Muzyk, zaopatrzony w swego czasu szeroko komentowany wentylator, przyjmował co rusz inne pozy, a jego włosy rozwiewały się malowniczo. Generalnie wszyscy członkowie grupy wyglądali, jakby zeszli prosto z promujących trasę plakatów.
Ogromne wrażenie wywoływała również oprawa wizualna. Szczególnie dobrze zostały wykorzystane światła - zdawały się być tak dobrane, by akcentować poszczególne utwory. Całości dopełniały wyświetlane na olbrzymim ekranie obrazy i wizualizacje, wprowadzając szczególny nastrój, a czasem wzbudzając niepokój. Często hipnotyzująco przyciągały one wzrok, sprawiając, że na chwilę można było nawet zapomnieć o samych muzykach. Tym bardziej, gdy oświetleni jednolitym światłem ginęli wśród żywych barw projekcji. Jednak kiedy one znikały, a zespół pozostawał nagle samotny na scenie oświetlony reflektorami o normalnej barwie, wywoływało to tym większy efekt.
Wróćmy jeszcze na chwilę do samej muzyki, bo koncert pod względem dobranych utworów był dość różnorodny. Muzycy wymieszali piosenki z nowego albumu ze starszymi kawałkami, dzięki czemu występ zawierał w sobie i coś dla ducha, i coś dla ciała. Do pierwszej kategorii zdecydowanie należy zaliczyć
Ranunculus. Piękne obrazy natury z wyświetlanym tekstem w angielskim tłumaczeniu, w połączeniu z przejmującym śpiewem
Kyo i muzyką, sprawiały, że można było tylko słuchać. Podobnie było, gdy wokalista, używając kabla od mikrofonu, zaczął udawać, że wyciąga sobie jelita. Po chwili zebrał go w kłąb i przytulił do siebie, by za chwilę ze złością rzucić na ziemię i podeptać. Potem odwrócił się i śpiewał tyłem do publiczności do umieszczonej na statywie kamery – jego twarz, pokryta dziwacznym makijażem, wypełniała cały ekran. To było niesamowite i niepokojące widowisko, od którego nie można było oderwać oczu.
Elementy zabawy zapewniło między innymi bisowe
The Final – ludzie ożywili się na pierwsze dźwięki tego niemal pewniaka każdego koncertu
DEGa. Zresztą krzyki o encore rozbrzmiały, zanim jeszcze muzycy zdążyli zejść ze sceny. Część osób próbowała przeforsować wersję „ankore”, ale reszta publiczności zdecydowanie wolała rodzimą wersję tego zawołania. Zresztą dobre nastroje się utrzymywały – grupka fanów w pewnym momencie zaintonowała
Barkę, a jeden z nich ujawnił się nawet jako kibic jednej z drużyn piłkarskich, a konkretnie Arki Gdynia. Pojawiły się nawet w pewnym momencie okrzyki „Techniczni!”, zapewne na wspomnienie tych czasów, kiedy to oni nierzadko budzili większy entuzjazm niż sam muzyk czy zespół.
DIR EN GREY to grupa, której wielu z zebranych słuchało na początku swej styczności z visual kei czy jrockiem. Przez to koncert stanowił mieszaninę nostalgii i, na pewno, wysokich oczekiwań. Czy zostały spełnione? Bez wątpienia. Zespół zagrał niesamowity, pełen pasji występ, niezbicie udowadniając, że nie bez powodu wytrwał na scenie tak długo. Sam
Kyo po raz kolejny pokazał, że jest wybitnym performerem, który przy pomocy ograniczonych środków, jak własne ręce czy mikrofon, potrafi wyczarować poruszające show. Miejmy nadzieję, że tym razem nie będziemy musieli tak długo czekać na kolejne spotkanie z tymi niesamowicie uzdolnionymi artystami.
Setlista:
-SE-
01. Utafumi
02. Fukai (2018 version)
03. Ash (2018 version)
04. Uroko
05. Wake (2018 version)
06. Devote My Life
07. Keibetsu to hajimari
08. Rinkaku
09. The Blossoming Beelzebub
10. Ranunculus
11. Ningen wo kaburu
12, Values of Madness
13. The IIIrd Empire (2018 version)
14. Beautiful Dirt
Encore:
15. The Final (2013 version)
16. Sustain the untruth
17. Rasetsukoku (2011 version)