Kolejny album HARU NEMURI ukazał się około dwa lata po debiutanckim Haru to Shura I jak to czasami bywa w przypadku niektórych japońskich niezależnych wydawnictw, został przyjęty z wielkim entuzjazmem przez recenzentów z Europy i Ameryki. Intensywnymi pasji (aż do krzyku) interpretacjami wokalnymi artystka przeniknęła do serc wielu entuzjastów muzyki indie. Równocześnie, chłodna produkcja lo-fi i osobliwy, w połowie melodyjny, w połowie recytatywny styl śpiewania zapewniły albumowi wystarczająco dużo świeżości, by pozytywnie wyróżnić go wśród tysięcy innych pełnych pasji artystów. Twórczość NEMURI była i jest zgrabną mieszanką trendów, kreatywności i mocnego społecznego komentarza. Artykuł The Japan Times scharakteryzował ją nawet jako ”mówiącą w duchu 2018 roku”.
Nic więc dziwnego, że drugi album piosenkarki, LOVETHEISM był niecierpliwie wyczekiwany zarówno w Japonii, jak i poza nią. Zagraniczni fani mogli cieszyć się wersją cyfrową, co więcej, francuskie niezależne wydawnictwo Specific Recordings odpowiedziało na potrzeby kolekcjonerów wydając europejską wersję winylową. Jest to kolorowy winyl o dużej gramaturze, dostępny w trzech różnych kolorach, z których każdy limitowany jest do 333 kopii. Pierwszy nakład (czerwony) został już wyprzedany, ale inne są wciąż dostępne na Bandcampie Specific Recordings. Do tej pory nie było narzekać na winyle Specific i tak jest też w przypadku LOVETHEISM. Wszystkie podstawowe informacje o płycie, takie jak muzycy występujący w każdej piosence, wydrukowane są na tyle koperty. Jedyną wadą jest brak wydrukowanych tekstów, co nieco rozczarowuje, zwłaszcza, że wewnętrzna okładka pozostała gładka.
Kwestią wartą krytyki jest też brak oryginalnych japońskich tytułów piosenek. Angielskie tłumaczenia są oczywiście uzasadnione w wydaniu europejskim, ale zawsze niosą ze sobą jednak ryzyko szerzenia nieporozumień. Dlatego wydawca zawsze powinien zamieszczać też tytuły i teksty w języku oryginalnym. Niestety, LOVETHEISM jest przykładem dobrze ilustrującym ten problem. Ostatni utwór na albumie, przetłumaczony na Apple Song (Ringo no uta), nie jest tak naprawdę odą do tego pysznego owocu, ale raczej pożegnalną piosenką NEMURI dla jej zmarłej świnki morskiej o imieniu Ringo, fakt całkowicie ukryty przez, semantycznie poprawne (”ringo” rzeczywiście oznacza jabłko po japońsku), tłumaczenie. (To i inne fakty dotyczące albumu, o którym mowa w tej recenzji, oparte są na wywiadzie z natalie.mu.)
A
co z zawartością tego ładnego plastikowego krążka? Na pierwszy rzut oka
jeden aspekt albumu może wydawać się nieco niezwykły. Mianowicie, zawiera
jedynie siedem piosenek i trwa tylko pół godziny. Według współczesnych standardów przy
takiej długości wydawnictwo zostałoby nazwane ”minialbumem”. Z drugiej strony,
szczególnie w połączeniu z winylową formą, jego zwięzłość zapewnia pewną nostalgiczną atmosferę z czasów, gdy longplaye nie były tak naprawdę dużo
dłuższe niż LOVETHEISM.
Inną nieco staromodną cechą albumu jest zaskakująco silne poczucie spójności: to nie tylko zbiór pojedynczych piosenek, ale dobrze przemyślane jako całość dzieło sztuki. Trzy single udostępnione w formie teledysków - Fanfare, Trust Nothing but Love (Ai yori tashikana mono nante nai) i Riot - to utwory, które całkiem nieźle się wyróżniają. Pozostała czwórka - Pink Unicorn, LOVETHEISM, Be Your Ocean (Umi ni natte) i Apple Song - są w dużej mierze oparte na jednym progresywnym motywie przewodnim. Jako takie, osobno nie postawiają mocnych wrażeń, ale doskonale sprawdzają się jako część albumu.
Jak można wywnioskować z tytułu, głównym tematem tekstów jest tu miłość. Wraz z końcówką "-theism" tworzy słowo będące próbą NEMURI znalezienia obiektu wiary, który nie skutkowałby licznymi błędami i nieporozumieniami jakie ta w określone dogmaty religijne spowodowała w ciągu historii człowieka. Jednak to, co piosenkarka rozumie przez miłość, nie wydaje się być tym samym, co u większości piosenkarzy rockowych. Mówi o miłości jako o osobistym uznaniu własnej egzystencji tu i teraz. To samorozpoznanie jest fundamentalnym aspektem ludzkiego istnienia i nie ma nic pewniejszego niż to, co NEMURI mocno podkreśla w Trust Nothing but Love. W tym sensie słuszne wydaje się chwalenie wokalistki jako głosu naszych czasów.
HARU NEMURI
ma aurę punkowej piosenkarki, która wcale nie jest zadowolona z otaczającego
społeczeństwa. Dla niej gniew to nie tylko codzienna emocja, ale także
motywator do zmiany. Kilka wad dzisiejszej kultury, które budzą jej gniew, to robienie publicznej rozrywki z ludzkich tragedii i zachęcanie
młodych ludzi do wyczerpującej pracy. Ogólna degradacja kultury dyskusji i racjonalnego
myślenia wydaje się także martwić NEMURI. Krótko mówiąc, potrzeba zmiany jest
bardzo szeroka i głęboka. Sztuka - a w tym przypadku muzyka – jest postrzegana przez wściekłą piosenkarkę jako sposób na
przyczynienie się do zmian.Wyrażanie szczerej irytacji jest rzeczywiście
jedną z jej najbardziej atrakcyjnych i charakterystycznych cech.
Jednak muzycznie LOVETHEISM brzmi niezbyt agresywnie. Raczej kontynuuje dość wiernie delikatny pop znany z Haru to Shura. Na albumie nie ma prawdziwego zespołu - w każdej z siedmiu piosenek występuje tylko gitarzysta, a czasem basista. Perkusje, syntezatory i programowanie zostały, z kilkoma wyjątkami, wyprodukowane przez samą NEMURI. Nadaje to całości dość charakterystyczne, zimne i sterylne brzmienie, stanowiące bardzo interesujący kontrast z żarliwym śpiewem NEMURI.
Podobnie jak w przypadku debiutu, HARU NEMURI tu także nie dąży do rozdzierających serce melodii. Zamiast tego siła jej refrenów tkwi w mocnych rytmach, które z wściekłą pasją dudnią w uszach słuchaczy. Mimo braku hitów, album sprawia wrażenie raczej ”artystycznego popu” niż ”punku”. Chociaż ogólnie krajobraz dźwiękowy jest raczej chłodny i niezachęcający, nie jest także zbyt ostry, więc ostatecznie przyjemnie się go słucha.
Na stronie Bandcamp
LOVETHEISM został oznaczony jako, między innymi,
”noise”. Trzeba przyznać, że wpływy te są dość subtelne, choć nie całkiem nieobecne, jak dowodzi Pink Unicorn, prawdopodobnie najbardziej
figlarny utwór na albumie. Oparta na jednym porywającym riffie w metrum 5/4 piosenka
prze do przodu jak czołg, aż nagle zatrzymuje się i pogrąża w dziwnym, dość psychodelicznym
interludium. Od tego momentu ponownie się wznosi, kontynuując otwierający riff
i rozwijając się w chaos warstwowych syntezatorowych motywów. Tego rodzaju
muzyczna przygoda byłaby mile widziana w większej ilości na kolejnych płytach
artystki.
Kolejnym przykładem bardziej innowacyjnej strony albumu jest Fanfare, którego wspaniała sekcja dęta połączona z przesterowanymi gitarami brzmi całkiem świeżo i ekscytująco. Utwór tytułowy LOVETHEISM, ze skomputeryzowanymi beatami, i napędzany basem Be Your Ocean to świetne kawałki z fajną atmosferą, z powodzeniem podtrzymujące dramatyczne napięcie całości. A kończący to wszystko Apple Song stanowi wspaniały przykład delikatnej kompozycji, która jednak nie popada w przesadny sentymentalizm. Niemal można usłyszeć, że sesja nagraniowa była emocjonalna, ale nie została przedramatyzowana ani przez interpretację wokalistki, ani przez uproszczoną melodię.
Główna słabość tego wydawnictwa najbardziej
uderza w Trust Nothing but Love. Sama piosenka jest
całkiem dobra, z chwytliwym syntezatorowym riffem i energicznym tempem. Jednak
to właśnie ta energia bezwzględnie wymaga żywszego wykonania. Sama
NEMURI radzi sobie oczywiście świetnie, ale brak prawdziwych instrumentów sprawia, że numer brzmi jak przesadny występ karaoke pełnej
zapału wokalistki. Szczególnie mechaniczna perkusja w środkowej części znacznie
osłabia wściekłość, jaką piosenka mogła by przekazać w innych okolicznościach. Niestety,
utwór pozostaje na wpół martwy bez magii, która się tworzy, gdy muzycy grają
razem na żywo.
Podsumowując, LOVETHEISM zostawia wrażenie, że HARU NEMURI konsekwentnie podąża interesującą ścieżką zapoczątkowaną na debiutanckim albumie. Wydaje się jednak, iż prawdziwy artystyczny przełom dopiero nadejdzie. Album wciąż brzmi, jakby w tej muzyce był większy potencjał wybuchowy niż w rzeczywistości został zrealizowany. Choć płyta nie sygnalizuje niezwykłego stylistycznego odejścia od Haru to Shura, są tu i ówdzie drobne zwiastuny rozwoju artystki jako autorki piosenek, a szczególnie jako aranżerki. Najbardziej oczywistym problemem jest to, że niektóre piosenki zdecydowanie wymagają grającego na żywo zespołu, chociaż numery jak LOVETHEISM bardzo dobrze sprawdzają się i bez niego.
NEMURI z pewnością nie ma powodu, aby rezygnować z wykorzystywania swoich umiejętności w zakresie produkcji muzyki cyfrowej. Jednak Trust Nothing but Love bez wątpienia uświadamia, że sama zespołowa aranżacja i cyfrowa imitacja punkowej grupy nie wystarczą, by przekazać pasję artystki. Wydaje się oczywiste, że piosenkarka potrzebowałaby zespołu tak wściekłego jak ona, aby uwolnić energię skrzącą się w jej muzyce. Można mieć nadzieję, że w przyszłości moc ta zostanie zmieszana z aspiracjami wokalistki na polu muzyki komputerowej. To bez wątpienia byłoby prawdziwe muzyczne zamieszanie.