Relacja naszych reporterów z pierwszego koncertu Dir en greya w Europie.
No i stało się. Od dawna oczekiwany super-hiper-mega, dawniej visualowy, zespół pojawił się w Europie. Pierwszy koncert Dir en greya na Starym Kontynencie odbył się w Berlinie, 28 maja 2005 roku. Wszyscy, oczywiście, wiązali z tym wydarzeniem ogromne nadzieje. Ja osobiście umieściłam grupie poprzeczkę bardzo wysoko i byłam nieco sceptycznie nastawiona. Czy się obronili? W moich oczach tak. I powróciła mi chyba wiara w ten zespół.
Było to wydarzenie wyjątkowe, więc aby w pełni opisać, co się tam działo, będę musiała spooro miejsca poświęcić fanom i atmosferze przed koncertem. Zacznę od piątku, 27 maja, bo wtedy wszystko się zaczęło i trwało aż do niedzieli nad ranem. Otóż... Przyjechałam do Berlina około 22, później (ponieważ nie byłyśmy specjalnie zmęczone) postanowiłyśmy przejechać się pod halę, zobaczyć "co tam słychać", itp. I to był błąd. Około 1 w nocy dotarłyśmy na miejsce i naszym oczom ukazało się mniej więcej 20 osób śpiących (w śpiworach) pod drzwiami klubu. Kiedy otrząsnęłyśmy się z pierwszego szoku, udzielił nam się koncertowy nastrój i uznałyśmy, że wracamy do hostelu się przebrać, itp., i wracamy pod klub. Z żalem zamieniłyśmy wygodne łóżka (i śniadanie) na metro i bruk pod Collumbia Halle... O 5 rano pod klubem było już z 60 osób. Jak się później dowiedziałyśmy - Hiszpanki (nasze stare znajome zresztą) spały pod drzwiami od czwartku, a Brazylijki od piątku... (przypominam, że koncert był w sobotę). Później też dowiedziałyśmy się, że w piątek w nocy Dir en grey podjechał pod klub i zobaczył tych desperatów.
No i tak czas mijał, gdzieś tak około godziny 9 sporej wielkości plac zapełnił się w mniej więcej 70%. Około 8 rano zjawiły się 2 japońskie fanki, przekonane chyba, że będą pierwsze. Później panowie policjanci zaczęli wypytywać, co w zasadzie się dzieje, popatrzyli na zegarek i popukali się w czoło. Odwiedzali nas później jeszcze kilka razy. W międzyczasie upał stawał się nieznośny, a tłum coraz większy. O 17 ludzie wstali już ze swoich miejsc i czekaliśmy tak, stojąc, przez następne 2 godziny. O 19 (z kilkuminutowym opóźnieniem) trzy pary drzwi zostały jednocześnie otwarte, a ludzie zaczęli tłoczyć się, chcąc wejść do środka - weszłam po schodach, nie dotykając ich stopami. Czułam, jak zaczyna kręcić mi się w głowie, więc zdecydowałyśmy się na balkon, co było naprawdę mądrym posunięciem, ponieważ, kiedy tylko Dir en grey pojawił się na scenie, ludzie zajmujący połowę powierzchni hali znaleźli się raptem w kilku rzędach, a ochrona wyciągała co kilkanaście sekund mdlejące osoby przez barierki (w sumie było ich 250, z czego ze 30 osób zanim jeszcze koncert się rozpoczął).
No i wreszcie zaczęło się... i pierwsze rozczarowanie: nie ma G.D.S, mającego wprawić mnie w koncertowy nastrój. Wyszli. Najpierw Shinya, który usiadł za swoją perkusją; później Toshiya, który nawet nie zaszczycił nas spojrzeniem. Następnie pojawił się Die, również nie wyglądający na zachwyconego, ale kiedy podszedł po gitarę w głąb sceny, uśmiechnął się szeroko, a my razem z nim. Potem wyszedł Kaoru, a na końcu Kyo.
Muzycy zaczęli od 3 pierwszych kawałków z Withering to Death i na tej płycie oparli cały koncert, a szkoda. Po pięciu/sześciu kawałkach - przerwa. Otrzymaliśmy jedynie komunikat, że to z powodu trudnych warunków panujących w hali (z 50 stopni). Wrócili i znowu kilka piosenek, tym razem z Vulgar (między innymi IIIrd Empire, Audience Killer Loop) oraz - chyba mój ulubiony kawałek koncertu - Mr. Newsman (które okazało się być najstarszą piosenką wśród tych, które zagrali, zaraz po Byo[]shin). I znowu nastąpiła przerwa, na 100% nie wiemy dlaczego, ale wygląda na to, że Kyo źle się poczuł, ponieważ został sprowadzony przez osobę z obsługi. Nic zresztą dziwnego - robiło się coraz goręcej, nawet woda podawana cały czas osobom z pierwszych rzędów nie dawała wiele.
Muzycy wrócili w innych ciuchach i zagrali jeszcze parę kawałków, między innymi świetnie wyszło Shokubeni, podczas której Kyo przez chwilę śpiewał bez podkładu. Do tego Obscure i Child Prey! To było naprawdę niesamowite, wszyscy śpiewali z Kyo.
Kontakt z publicznością zespół utrzymywał przeciętny, poza Kyo oczywiście. Kaoru coś tam próbował, niestety chyba stracił całą swoją sceniczną charyzmę, bo ledwo go zauważałam. Pod koniec zaczął trochę podskakiwać, potrzepał włosami i to by było na tyle. Toshiya bardzo mnie zawiódł, ponieważ nawet pod koniec koncertu nie przeszedł na drugą stronę sceny i w ogóle był jakiś taki statyczny. Shinya jak to Shinya, w swoim świecie, więc nie można mu nic zarzucić. Podobnie Die, niby się uśmiechał od czasu do czasu, ale ciągle patrzył albo w sufit, albo w podłogę i skupiał się na graniu, jakby nikogo wokół nie było. Dobrze, że na scenie był jeszcze Kyo - jak zwykle szalał, skakał, biegał i zachowywał się w nieco niepoczytalny sposób. Do tego miał świetny kontakt z publicznością, zwracał się zarówno do ludzi na płycie, jak i tych na balkonach, uśmiechał się, posyłał całusy. Generalnie wywarł na mnie największe wrażenie. Zespół się zmienia, ale Kyo pozostaje taki sam.
Jako drugi bis muzycy zagrali Byo-shin (niestety nie pamiętam, w której wersji). I znowu szaleństwo na widowni, kolejne "ofiary" w ludziach (z góry wyglądało to naprawdę masakrycznie). Później różnego rodzaju rzeczy poleciały w stronę fanów, najpierw kostki od gitar i butelki, później pałeczki Shina, a potem na scenie został sam Kyo. Najpierw wylał na siebie zawartość jednego kubła z wodą, później zawartość drugiego na publiczność, a na koniec rzucił samo wiadro. Jako ostatni poleciał ręcznik, który stał się później przedmiotem bijatyki kilku osób (leżeli na podłodze i okładali się pięściami, nie przesadzam) i skończył w strzępach.
Podsumowując - zagrali nieźle technicznie, ani lepiej niż zwykle, ani gorzej. Jeśli miałabym coś im zarzucić, to po pierwsze: setlista - w końcu do Berlina przyjechali długoletni fani Dir en greya, jakby zespół zagrał ze 2-3 kawałki więcej z ery Kisou czy czasów six ugly, byłabym bardziej zadowolona. Druga kwestia - statyczność muzyków (poza Kyo). Niestety nie ruszali się za wiele, ani też nic ciekawego nie zrobili, po prostu - stali i grali, co zapewne byłoby usypiające, gdyby koncert został nagrany. Myślę, że tutaj mogli się bardziej postarać. Chociaż na pewno mogli poczuć się przytłoczeni atmosferą, co w pewnym stopniu usprawiedliwia tę niemrawość. Nagłośnienie też było w porządku.
Organizacja - tutaj niestety nie było dobrze. Mam wrażenie, że organizatorzy absolutnie nie wyciągają wniosków z poprzednich koncertów. A nawet, że z każdym następnym jest coraz gorzej. Oczywiście rozumiem, że sytuacja była dość niecodzienna, jednak już w czasie koncertu znalazło się ponad 30 ochroniarzy, którzy wiedzieli, jak sobie z tłumem radzić. Myślę, że tych dantejskich scen można było uniknąć, jakby np. około godziny 17 kilku z nich wyszło zaprowadzić porządek przed wejściem do hali. Bo to przecież nie było niemożliwe do zrobienia. Jasne, że ludzi nie dało się ustawić w kolejce jeden za drugim, ale można było np. kazać im usiąść i setki napierających na osoby z samego przodu nieco przystopować. A niestety tutaj nikt nawet nie kiwnął palcem. Skończyło się na tym, że po koncercie kilka karetek musiało udzielać zmordowanym fanom pomocy, a ponoć kilka osób trafiło do szpitala. Jednym słowem - oby NeoTokyo nie brało się więcej za taki duży koncert.
Fani - nie zawiedli, można było na nich liczyć (np. kiedy musiałam wydostać się z tłumu, kilka osób pomagało mi wrócić na moje miejsce, mimo że tłok był naprawdę potężny), dzielili się wodą, pomagali sobie nawzajem. Po jakimś czasie nawet na dole trochę się uspokoili. Jedyne bardzo negatywne wrażenie wywarły na nas pewne estońskie fanki - ich bezczelność nieco wytrąciła nas wszystkie z równowagi.
Generalnie - było naprawdę świetnie, zabawa przednia, ale pozostał niedosyt. W każdym razie, jeśli Dir en grey pojawi się w Europie ponownie, pomyślę, czy jeszcze raz się na jego koncert nie wybrać.