Relacja z ostatniego europejskiego koncertu kagerou.
Gdy tylko pojawiła się informacja o rozpadzie kagerou, moje serce na chwilę stanęło. Wiedziałam, że jeśli tylko zespół przyjedzie na pożegnalny koncert do Europy, będę musiała tam być. Nie spodziewałam się jednak, że uda mi się zobaczyć ich aż dwa razy, także w Paryżu, w którym nigdy wcześniej nie byłam.
Do Paryża przyleciałyśmy prosto z Berlina w sobotę rano. Dzięki pomocy francuskich znajomych udało nam się dostać wejściówki na sesję, która miała się odbyć tego samego dnia wieczorem. Na sesję wejście miało zaledwie 150 z ponad 1000 osób, które wybierały się na koncert.
Sesja autografowa
Sesja miała rozpocząć się o 18 i, zmęczone lotem oraz zwiedzaniem miasta, spóźniłyśmy się kilkanaście minut, jednak niepotrzebnie się stresowałyśmy, gdyż członkowie kagerou pojawili się w JVStore dopiero kilka minut przed 20!
Ci, którym dane było doświadczyć sesji autografowych w Niemczech, byliby chyba równie zaskoczeni, jak ja. Francuzi przez cały czas długiego oczekiwania stali w równej kolejce, bez pchania się i tłoczenia wokół drzwi. Wyglądali także inaczej niż się tego spodziewałam. Niemieccy fani zdają się czasem wyglądać bardziej "visualowo" od zespołów, na których koncerty przychodzą, tymczasem większość fanów w Paryżu wyglądała całkiem normalnie, żeby nie powiedzieć nudno. Na pewno nie wywoływała takiej sensacji wśród przechodniów, jak fani w Niemczech.
Po wiekach oczekiwania pojawił się samochód, z którego wysiedli członkowie zespołu i kilkanaście minut później wreszcie weszłyśmy do środka. JVStore jest bardzo malutki, a sesja odbywała się w piwnicy, w pokoiku nie większym od przeciętnej łazienki. Atmosfera była miła i swobodna, o wiele przyjemniejsza niż w zabieganym NeoTokyo. Każdy fan mógł spędzić przy muzykach tyle czasu, ile potrzebował (w granicach rozsądku), nikt nas nie ponaglał i nie powtarzał "tylko jedna rzecz do podpisania!".
Pierwszy w kolejce był Shizumi, na którego ręce ofiarowałyśmy nasz pożegnalny prezent. Po podpisaniu moich płyt życzyłam mu, aby na koncercie dał z siebie wszystko, a on z grzecznym ukłonem odparł, że oczywiście to zrobi. Gdy znajoma, z którą byłam, otworzyła przed nim do podpisania plakat z Iromegane to scandal, Shizumi szczerze się uśmiał, wspominając pewnie stare, visualowe czasy. Gdy inna znajoma postawiła przed nim butelkę wódki, przyznać trzeba, że oczy mu się zaświeciły, a mina i dźwięk, który z siebie wydał wyrażały zachwyt.
Kazu, jak zwykle, zdawał się być nieco nieśmiały i mówił tak cicho, że nie dało się go usłyszeć. Jak zwykle był też bardzo uprzejmy. Na głowie, pomimo wysokiej temperatury wewnątrz sklepu, miał wełnianą czapkę, prawdopodobnie po to, aby zostawić tym z fanów, którzy nie byli w Berlinie, niespodziankę na koncert - utlenione na jasny blond włosy.
Yuana zdawał się być w swoim żywiole. W nie do końca poważnym nastroju, pełnymi gracji ruchami i ustami w półuśmiechu starał się emanować iście gwiazdorskim splendorem, co wychodziło mu doprawdy komicznie, choć niewątpliwie przekonywająco.
Ostatni w kolejce Daisuke był w lepszym humorze niż poprzedniego dnia w Berlinie. Przyjacielsko uśmiechnięty, zrelaksowany i uprzejmy pozwolił na chwilę zapomnieć o fakcie, że to prawdopodobnie ostatnie spotkanie. Choć podczas poprzednich sesji wielokrotnie odmawiali cokolwiek więcej ponad uścisk dłoni, tym razem tym z fanów, którzy odważyli się o to poprosić, pozwalali także na pocałunek w policzek, na co wpływ zapewne, bardziej od faktu, iż był to ostatni raz, miała przyjazna atmosfera całego spotkania.
Koncert
Fani zbierali się pod klubem już od poprzedniego wieczora, a gdy przechodziłam obok Bataclanu około 14:30 grupa fanów liczyła już kilkaset osób.
Bataclan jest dużym, dwupiętrowym klubem, który pomieścić może około 1500 osób. Na koncert kagerou przybyło ich nieco ponad 1000. Sporo było fanów z innych krajów oraz tych, którzy widzieli ich już dwa dni wcześniej w Berlinie. Pomimo tego, że znajomi z Francji narzekali na chaos, w porównaniu z większością koncertów japońskich zespołów w Niemczech, wpuszczanie ludzi do środka odbyło się naprawdę sprawnie i szybko.
O wyznaczonej godzinie, światła zgasły, z głośników poleciało intro, a na scenie pojawili się członkowie zespołu: Shizumi, Kazu, Yuana i na końcu Daisuke. Ubrani byli stylowo i elegancko, w garnitury lub marynarki i białe koszule, poza Yuaną, ktory miał na sobie bluzkę w paski oraz zapinany sweter. Włosy Kazu, utlenione na blond, postawione były w czub. Daisuke i Yuana nie oddali się, jak poprzednio, w ręce fryzjerów - ich włosy były proste i nieskalane tonami lakieru. Poza kredką wokół oczu Daisuke praktycznie nie mieli także makijażu. Wyglądali więc dość "zwyczajnie". Rozpoczęła się pierwsza piosenka - Lily.
Przed koncertem w Berlinie wszyscy spodziewaliśmy się, że występy te będą przekrojem przez twórczość kagerou. Nic bardziej mylnego, niestety. Był to raczej koncert promujący najnowszy album aniżeli "typowy ostatni koncert". Tym razem jednak wiedziałam już, czego się spodziewać, dlatego nie byłam już rozczarowana i mogłam lepiej cieszyć się tym, co dane mi było słyszeć. Lista utworów była identyczna jak w Berlinie. Na początek - kilka skoczniejszych utworów z Kurohaty, przerwanych przez 3.2.1.. Podczas tej piosenki cały tłum machał wraz z Daisuke przy słowach "sayonara", jakby na pożegnanie.
Od razu dało się słyszeć różnicę w nagłośnieniu - w przeciwieństwie do Berlina, gdzie zamiast basu na początku słuchać było jedynie basowy szum, tutaj słychać było każde uderzenie palców Kazu w strunę. Także wokal słychać było mocno i wyraźnie. Publiczność była bardziej entuzjastyczna, co chyba udzieliło się zespołowi, bo już przy pierwszych piosenkach Daisuke i Yuana odstawiali częsty headbanging. Nie śpieszyli się też już tak, jak w Berlinie, gdzie pierwsze piosenki grali tak prędko, jakby chcieli mieć to jak najprędzej za sobą.
Następnie, co według mnie było się chybionym pomysłem, zagrali kilka wolniejszych piosenek pod rząd. Wątpię, żeby ludzie zdążyli się aż tak zmęczyć, żeby odpoczywać przez kilka utworów, zwłaszcza, że kawałki z Kurohaty nie są szczególnie wyczerpujące. Potem jednak nastąpiła poprawa i zespół zagrał kilka starszych i bardziej porywających tłum piosenek - Junkan kikei shoujo A z Guroushoku oraz Rasen Kubi i Hikari no kage z Rakushu. Podczas Setsudan shittyoushou fragment z krzyczeniem "artery vein", który na płycie jest tylko na końcu, zagrany został kilka razy, podczas gdy fani wyrzucali rytmicznie w górę ręce, a Kazu wspierał Daisuke growlingiem.
Potem znów nastąpiło kilka spokojniejszych kawałków, w tym Ochiba to kimi to boku to, które brzmi naprawdę świetnie na żywo.
Jedną z następnych piosenek było Hakanaki gekijou. Na albumie jest to dość krótki utwór, na koncercie jednak muzycy postanowili zrobić z niego okazję do nawiązania lepszego kontaktu z publicznością. Piosenka została zagrana w dużo dłuższej wersji, a Daisuke kazał fanom śpiewać zamiast niego. Podobnie jak w Berlinie okazało się, że mało kto znał tekst, prawdopodobnie dlatego, że jest to jeszcze zbyt świeży utwór. Tak więc przy następnej powtórce, Daisuke kazał nam po prostu śpiewać "la la la" (a raczej "ra ra ra")... co także na początku nie wyszło zbyt dobrze. Daisuke dawał wyraz swojemu niezadowoleniu kiwając głową i palcem wskazując na ucho, aż wreszcie, za 5 czy 6 razem, udało nam się odśpiewać tak głośno, jak sobie tego życzył.
Daisuke zachowywał się mniej dziko niż na poprzednich koncertach, na których ich widziałam. Oczywiście nie stał w miejscu, ale dużo mniej było rzucania się czy teatralnych popisów. Nie zabrakło oczywiście polewania się wodą czy, ku uciesze piszczących fanek, wsadzania sobie ręki w rozporek. Kazu jak zwykle statyczny, nawet wtedy, gdy Yuana kilkukrotnie odwiedzał jego część sceny, nie ruszał się zbytnio z miejsca. Był za to chyba w dobrym humorze, gdyż, jak na siebie, naprawdę dużo się do fanów uśmiechał. Yuana, także nieco mniej niż zwykle szalony, niemniej jednak nadal w sobie tylko specyficzny sposób dziwny, robił miny, wydurniał się, skakał, kręcił się w kółko a nawet grał na gitarze zębami. Shizumi także nie zachowywał się wyjątkowo. W pamięć jednak zapadł mi moment z końca jednej z piosenek, kiedy Shizumi na stojąco walił w talerz, a w rytm tych uderzeń błyskało światło, a tłum klaskał. Perkusista miał wtedy szaleństwo w oczach, a jednocześnie widać było, że bardzo lubi być w centrum uwagi.
Na koncercie obecna była grupka fanek, które na ten koncert przyleciały specjalnie z Japonii. Podążyły za swoim ukochanym zespołem do Berlina oraz do Paryża, a były przy okazji tak uprzywilejowane, że na spotkanie z zespołem wchodziły przed dziennikarzami. Podczas koncertu stały przy barierce chroniącej tylną, wyższą część parteru i, ku ogólnemu rozbawieniu wielu europejskich fanów, dzielnie wykonywały układy para-para.
Na koniec zagrane zostały jeszcze ostatni singiel, Tonari Machi no Kanojo, oraz utwór wieńczący Guroushoku - świetne Mourou epilog. Podczas ostatnich utworów publiczność była już naprawdę rozgrzana i pełną mocą odkrzykiwała "jiko no kaihou!". Była to jedna z wielu chwil, w których czuć było, że publiczność, choć niewątpliwie stać ją było na więcej, i tak była dużo bardziej entuzjastyczna niż w Berlinie. I właśnie wtedy, gdy wszyscy wreszcie rozkręcili się w najlepsze, członkowie kagerou zeszli ze sceny.
Od razu zaczęło się skandowanie o "an-ko-re", a publiczność zaczęła tupać. Po kilku minutach czekania zespół, przebrany w nieco "swobodniejsze" stroje i bez żadnego makijażu, wrócił na scenę. Choć wszyscy byli rozgrzani i gotowi na szał, a być może właśnie dlatego, zagrali "Kusatta umi de oborekaketeiru boku wo sukuttekureta kimi". Na żywo robiła porażające wrażenie. Jej smutna melodia w połączeniu z teatralnością występu Daisuke sprawiły, że był to chyba najbardziej przejmujący utwór tego wieczoru, a po policzkach wielu fanów polały się łzy. Potem jednak zagrali bardziej żywy utwór - Akatsuki, po czym ponownie zniknęli ze sceny.
Publiczność jednak nadal nie miała dość. Trudno się dziwić - zespół nie zagrał praktycznie żadnego z hitów, które najbardziej lubią fani, a które były nieodłączną częścią poprzednich występów: XII Dizzy, Wristcutter, Yuugure no Shazai czy Zetsubou ni Sayonara.
Po upływie kolejnych kilku minut członkowie zespołu wrócili na scenę, tym razem ubrani w firmowe koszulki z trasy. Najpierw zagrali nową piosenkę - Ichirin wa Aoku, która ukazać ma się na ostatnim albumie. Piosenka jest dość żywa, a klimatem przypomina Kurohatę. Na sam koniec poleciało Zetsubou ni Sayonara, które było idealnym zwieńczeniem koncertu. Nawet nie zachęcana, publiczność śpiewała całą piosenkę razem z Daisuke, i to na tyle głośno, że dało się to słyszeć mimo wokalu i muzyki płynących z głośników.
Podczas jednej z bisowych piosenek, Yuana chciał po raz kolejny zawirować wokół własnej osi, trzymając przy tym gitarę nad głową, jednak przeliczył się chyba z możliwościami, gdyż, straciwszy równowagę, wylądował na podłodze. Nie zraziło go to jednak i zamiast przerywać grę, aby wstać, dokończył piosenkę leżąc. Podczas bisów także stało się coś, czego nikt się chyba nie spodziewał - Daisuke podszedł do Yuany, objął go i pocałował. Nie przepadam za fanservicem, ale podczas koncertu panowała już wtedy taka atmosfera, że wydawało się to najnormalniejszą i najbardziej naturalną rzeczą pod słońcem, i, w przeciwieństwie do masturbacji Daisuke, wcale nie na pokaz. Nawet stojący za mną fani, którzy przez cały koncert darli się i gwizdali zamarli.
Gdy koncert się skończył, zespół jeszcze długo nie mógł zejść ze sceny. Daisuke kilkukrotnie wykrzykiwał "arigatou", trzymając się za serce, kierował się do wyjścia, po czym wracał i znów krzyczał, jeszcze głośniej i jeszcze bardziej rozdzierająco. Brzmiało to naprawdę szczerze i boleśnie, a emocje podkreśliły łzy, które popłynęły po jego policzkach. Zazwyczaj ostatnim członkiem grupy, który schodził ze sceny, był Shizumi, teraz jednak, nawet gdy wszyscy zniknęli, a światło się zmieniło, sygnalizując, że to koniec, Yuana nadal stał przed fanami, polewając się wodą i grymasząc, nie mogąc odejść.
Z przykrością muszę stwierdzić, że nie był to najlepszy z koncertów kagerou na jakich dane mi było być. Pozostało po nim uczucie niedosytu, koncert wydawał się nieskończony. Była to szczególna okazja, być może więc trudno było zespołowi zachowywać się "jak zwykle", a i oczekiwania fanów były dużo większe. Nie mogę im jednak zarzucić chałtury, zagrali naprawdę dobrze, choć nie na pełnię swych możliwości. Największym błędem, według mnie, był dobór utworów. Gdyby był to koncert promujący Kurohatę, ciężko by się było do czegokolwiek przyczepić, jednak ponieważ był to występ pożegnalny, większość ludzi spodziewała się usłyszeć swoje ulubione utwory, a przynajmniej te, które zna już wszerz, wzdłuż i na wylot.
Setlista:
01. Lily
02. Baita no yuuutsu
03. Shitsuren toiu na no mujou
04. 3.2.1
05. Rakka suru yume
06. Aka no kyoshoku
07. Zettyou supaisu
08. Seisai to hangyaku
09. Junkan kikei shoujo A
10. Rasen kubi
11. Hikari no kage
12. Setsudan shittyoushou
13. Shizumu sora
14. Ochiba to kimi to boku to
15. Kogarashi
16. Hakanaki gekijou
17. Tonarimachi no kanojo
18. Morou epiroogu
Encore 1:
19. Kusatta umi de oborekaketeiru boku wo sukuttekureta kimi
20. Akatsuki
Encore 2:
21. Ichirin wa aoku
22. Zetsubou ni sayonara
Zdjęcia: Niok & Ayou.