Centrum Stocznia Gdańska, którego postindustrialny klimat robi niezwykłe wrażenie wielkości i przestrzeni, był świadkiem pierwszego w Polsce koncertu gitarzysty-samuraja z Tokio. Można się było spodziewać, że będzie to spore wydarzenie, ale myślę, że w wielu aspektach ten występ przerósł wszelkie oczekiwania. Potwierdzę natomiast w stu procentach to, co powiedział sam
MIYAVI: zdecydowanie wystarczy jeden gitarzysta z Tokio oraz jego perkusista, żeby zawojować świat.
Wszystko zaczęło się od długiego czekania na zimnie, przy straszliwym nadmorskim wietrze. Mała grupka desperatów spała nawet pod klubem, co stanowiło niezły wyczyn przy tej pogodzie. Mimo wspomnianych niedogodności nie brakowało rozrywek – już same stylizacje niektórych osób przykuwały uwagę na dłuższy moment. Przed koncertem przeprowadzono też akcję mającą na celu zebranie pieniędzy, które zostały potem przekazane japońskiemu Czerwonemu Krzyżowi. Każdy, kto wrzucił do puszki jakiś datek, dostawał biały balonik, na którym mógł napisać swoje przesłanie skierowane do Japończyków. W sumie rozdano ponad czterysta balonów i zebrano 520 zł, które trafiły do puszki, jaką
MIYAVI ustawił przy stoisku z koncertowymi gadżetami.
Kiedy w końcu po wielu przepychankach wszyscy jako tako ustawili się pod sceną, gwiazda wieczoru pojawiła się, poprzedzając swoje wejście kilkoma uderzeniami w struny gitary. Obecnie
MIYAVI, obdarty ze swojej visualowej oprawy, jaka mu towarzyszyła w trakcie poprzedniej trasy, wygląda bardzo skromnie – ubrany w zwykłe, czarne ciuchy, z prawie niewidocznym makijażem i prostymi włosami w naturalnym kolorze. Koncert rozpoczął się od motywu przewodzącego tej trasie –
WHAT'S MY NAME?. Początki były nieśmiałe, ale potem zarówno publiczność, jak i muzyk przekonali się o swojej wzajemnej energii. Ten motyw powrócił potem raz jeszcze w dalszej części wstępu, a wtedy fani wykrzykiwali imię gitarzysty z pełną mocą, wywołując uśmiech na jego twarzy. Okrzyki "
MIYAVI!” słyszalne były też w każdej przerwie, jaką muzyk robił między piosenkami; ludzie zdawali się być spragnieni swojego idola.
Kiedy po paru piosenkach rozbrzmiało kilka znanych od dawien dawna akordów, fani szybko zrozumieli, co zaraz zostanie zagrane i wyrazili swoje zadowolenie głośnym krzykiem. Podczas
Ossan Ossan Ore Nanbo MIYAVI wreszcie poczuł, co znaczy polska publiczność – bardzo głośna odpowiedź ze strony tłumu, który wraz z nim krzyczał tytułową frazę, wywołała na jego twarzy ogromny uśmiech. Potem to zdarzało się nieustannie – fani śpiewali z
MIYAVIm, kiedy tylko była ku temu okazja.
A najlepszą okazją, jak się okazało, był koncertowy przebój wszechczasów -
Are you ready to ROCK?. Ta piosenka, rozciągnięta aż do dziesięciu minut, zamieniła się w swoistą słowną przepychankę między muzykiem a publicznością. Fani na zmianę z
MIYAVIm przerzucali się pytaniem "Are you ready to rock?” jak wyzwaniem, jakby każda strona chciała się upewnić, że dostarcza rozrywki tej drugiej. Miało to niesamowitą siłę, którą czuł chyba każdy.
MIYAVI krzyczał swoją frazę, nawet jeśli nie miał akurat przy sobie mikrofonu. Nawet wtedy jego głos był dobrze słyszalny, ale głośniejsze od niego okrzyki fanów sprawiały mu szczególną przyjemność. Muzyk wciąż biegał po scenie, w pewnym momencie usiadł na ogromnym głośniku i wymachując nogami jak mały chłopiec posadzony na zbyt wysokim krześle, zagrał zapierającą dech w piersiach solówkę, niezwykle szybką i efektowną.
MIYAVI i gitara zdawali się stanowić jeden organizm. Instrument nie wydawał się być jedynie narzędziem pracy, ale raczej integralną częścią jego ciała - artysta całym sobą tworzy muzykę. To zadziwiające, z jaką łatwością osiąga tak niesamowite efekty, jak mu się udaje grać z taką prędkością, a przy tym jak bardzo potrafi się bawić tym, co robi. Nie obeszło się też oczywiście bez odrobiny popisywania się -
MIYAVI kilka razy grał, trzymając gitarę za głową. Ponadto wykorzystywał looper, więc mógł zapętlać grane przez siebie fragmenty. Nieraz zaskoczył publiczność, odrywając nagle ręce od gitary, podczas gdy dźwięk nadal płynął. Zapętlone fragmenty tworzyły swoje własne kompozycje, czego najbardziej efektowny przykład stanowi zagrane tuż przed bisem
FUTURISTIC LOVE, kiedy ostre, elektroniczne dźwięki połączone z zapętlonymi riffami trwały przez cały czas, kiedy
MIYAVI był za kulisami. Gdy wrócił, podjął przerwaną piosenkę, jeszcze raz niosąc przesłanie: "Be one” (Bądźcie jednym).
Oprócz tej już wspomnianej myśli, muzyk miał jeszcze inną ważną rzecz do przekazania. W połowie koncertu przemówił do zgromadzonego tłumu słowami: "Nazywam się
MIYAVI z Tokio. Jak wiecie, kilka tygodni temu Japonię dotknęła wielka tragedia, trzęsienie ziemi i tsunami. W tym czasie musiałem podjąć trudną decyzję, czy przyjechać tutaj, ponieważ musiałem zostawić moją rodzinę, przyjaciół, ekipę w Japonii. Teraz moi przyjaciele wciąż cierpią, przeżywają naprawdę ciężkie chwile. Dlatego tego wieczoru chciałbym was prosić, byście wraz ze mną przez chwilę pobyli w ciszy. Zamknijcie oczy i pomódlcie się za Japonię, proszę”. Cisza zaległa w ogromnej hali stoczniowej, ludzie zaciskali mocno powieki, przyciskali złożone dłonie do piersi, łącząc się myślami z tymi, którzy w Japonii cierpieli z powodu tragedii. Kiedy ta chwila zadumy minęła,
MIYAVI kontynuował cicho: "Kryzys nuklearny, zanieczyszczenie środowiska, globalne ocieplenie… Sytuacja na świecie stale się pogarsza. To nie tylko kłopot Japonii, ale problem na skalę światową. Dlatego nawet jeśli są to tylko maleńkie modlitwy, szczerze ufam, że przyniosą one wielką nadzieję ludziom w Japonii. Dziękuję”. Zerwała się burza oklasków, a muzyk dodał jeszcze, że jest pewien tego, iż Japonia przezwycięży ten kryzys.
Piosenka, która została zagrana po tym przemówieniu, nabrała zupełnie nowego, niezwykle silnego wyrazu. Jej dramatyzm ścisnął serca fanów i sprawił, że wielu osobom łzy napłynęły do oczu.
GRAVITY, o której mowa, zagrana przy głębokim, niebieskim świetle, bardzo spokojna i smutna, przeradzała się raz po raz w tragiczne wołanie: "Let me out!”, do którego dołączyła się również część widowni.
Potem, aby jakoś złagodzić ciężką atmosferę i przejść z tej smutnej części do bardziej rozrywkowej, zagrany został
SHELTER. W trakcie koncertu pojawiły się też oczywiście inne utwory z albumu
WHAT'S MY NAME?. Bardzo dobrze wypadły kawałki typu
UNIVERSE,
CHILLIN' CHILLIN' MONEY BLUE$,
I LOVE YOU, I LOVE YOU, I LOVE YOU, AND I HATE YOU., a także
SURVIVE, podczas którego
MIYAVI już po raz ostatni popisał się swoimi zdolnościami. W trakcie każdego z tych utworów, jeśli tylko się dało, tłum wykrzykiwał fragmenty refrenu, a morze klaszczących głośno rąk również robiło odpowiednie wrażenie. Z drugiej strony jednak, kiedy muzyk trochę wcześniej próbował nauczyć tłum specjalnego sposobu klaskania do
BOOM-HAH-BOOM-HAH-HAH, fani nie do końca łapali, o co właściwie chodzi, co nie przeszkadzało ani im, ani
MIYAVIemu w dobrej zabawie.
Jednakże najbardziej dobitnym przykładem na fantastyczny kontakt pomiędzy publiką a muzykiem były dwie nadprogramowe piosenki, które zostały zagrane tego wieczoru. Kiedy
MIYAVI przygotowywał się, by zagrać akustyczny utwór
We love you ~sekai wa kimi wo aishiteru~, ktoś z publiczności krzyknął "
Selfish love!”. Reszta ludzi szybko podchwyciła ten pomysł i wkrótce cała sala skandowała ten tytuł.
MIYAVI patrzył na tłum, a na jego twarzy zaskoczenie mieszało się z lekkim niedowierzaniem. Uciszył ludzi i poprosił, czy mogą powtórzyć to wolniej. Jeszcze raz poniosło się po sali, teraz dużo wolniejsze, skandowanie: "Self-ish-love!”.
MIYAVI skwitował ten pomysł słowami: "
Selfish Love, tak? Ok, ale nie wiem, czy
Bobo zna tę piosenkę”.
Bobo jakoś sobie poradził, za to sam tłum był wniebowzięty. Śpiewał z
MIYAVIm prawie cały utwór, a zadowolony muzyk tylko podpuszczał do coraz głośniejszego krzyczenia. Był zachwycony, ale jednocześnie wydał z siebie zaskoczony okrzyk, raczej nie dowierzając, że Polacy tak dobrze znają jego teksty i mogą być tak głośni. Na
Selfish love jednak się nie skończyło, bo zaraz po nim ktoś znów krzyknął następny tytuł. Nie było już jednak takiej zgodności co do tego, co miałoby być zagrane, więc
MIYAVI zdecydował, że wybierze utwór na drodze głosowania: "Mogę wam zagrać tylko jedną piosenkę, więc zrobimy tak: ja powiem tytuł, a wy krzykniecie ‘HAI!’ przy tym, który wybieracie. Gotowi?”. Wygrało
Freedom Fighters - niestety, zwolennicy
Ashita, tenki ni naare nie byli wystarczająco głośni.
W sumie fani zaśpiewali z
MIYAVIm całe trzy utwory, z czego ostatnie, wspomniane już
We love you, od początku było przeznaczone dla publiczności. Fani włożyli w nie całe swoje serca i skierowali ten utwór do Japończyków. W piosenkę wkradł się też element komiczny, gdyż tłum postanowił zostać chórkiem i wyśpiewywał też wysokie partie, za które w oryginalne odpowiedzialne były kobiece wokale. Zdumienie na twarzy
MIYAVIego i szeroki uśmiech zaraz po tym udowadniały, że fani potrafią zaskakiwać, ale zawsze w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Muzyk nagrywał, jak wszyscy śpiewają ze wzniesionymi w górę, złożonymi na kształt serc dłońmi. Potem nauczył tłum zwrotu "Nihon ganbare!”, który też został wykrzyczany do kamery.
Nie sposób wymienić wszystkich ważnych momentów tego występu i każdej interakcji między
MIYAVIm a jego fanami, gdyż cały koncert był niezwykle pozytywnym, obfitującym w ciekawe momenty i nade wszystko pozytywną energię wydarzeniem. Warto jeszcze wspomnieć, że zagrane zostały dwa nowe utwory:
Justice oraz
Music Free, charakteryzujące się wciągającymi, efektownymi melodiami i głębokimi tekstami. Pozostaje tylko czekać, kiedy ukażą się w formie płytowej.
Być może
MIYAVI miał rację, mówiąc, że jesteśmy "cholernym wariatami” i pisząc potem na Twitterze: "Co za GŁOŚNY tłum!”. Coś w tym jest: jesteśmy głośni, musimy się wykrzyczeć, ale entuzjazm, który pokazali polscy fani, sprawił, że i sam muzyk zapomniał na moment o wszystkim – zmęczeniu czy tym, że powinien trzymać się ustalonej setlisty - i wspaniale bawił się, chłonąc pozytywną energię od swojej publiki. W trakcie występu wyjawił: "Dzień wcześniej byliśmy na Węgrzech. Jesteśmy wykończeni, prawie nie spaliśmy. Ale to nie ma znaczenia. Naprawdę nie ma znaczenia”. Kiedy koncert się skończył,
MIYAVI stał jeszcze przez chwilę z bardzo skromnie założonymi do tyłu rękami, zamkniętymi oczami i usatysfakcjonowaną miną, chłonąc atmosferę tego miejsca i wsłuchując się w głosy fanów skandujących jego imię. Potem zszedł ze sceny z okrzykiem: "Kocham cię, Polsko!”.
To był naprawdę fantastyczny i pełen wrażeń koncert pierwszej klasy. Jestem pewna, że nie ostatni. Ponieważ… my tu w Polsce jesteśmy gotowi na ROCK.
JaME pragnie gorąco podziękować Marcinowi Pflanz oraz serwisowi alternation.pl za udostępnienie fotografii. Zachęcamy też do odwiedzenia tej galerii z jeszcze większą ilością zdjęć z koncertu.