Recenzja

Plastic Tree - ammonite

03/05/2011 2011-05-03 00:03:00 JaME Autor: Piotrek "Renor Mirshann" Wiejak

Plastic Tree - ammonite

Materiał odporny na upływ czasu.

Album CD + DVD

ammonite (Limited Edition)

Plastic Tree

W dawnych czasach, kiedy pod stół wchodziłem jeszcze wyprostowany, na jednej z rodzinnych wycieczek w góry znalazłem pięknie zachowaną i ogromną - nie mieściła mi się w dłoni! - skamieniałą muszlę amonita. Postanowiłem wtedy, że zostanę paleontologiem, a odkopany skarb przez lata zajmował specjalne miejsce na półce w moim pokoju. Z dziecięcych planów oczywiście nic nie wyszło... Nowy krążek Plastic Tree przywołał te wspomnienia nie tylko ze względu na swój tytuł, ale i dlatego, że jest dla mnie równie wielką i równie cenną niespodzianką, co odnaleziona wtedy skamielina.

Zacznę od tego, że ammonite to mój pierwszy kontakt z tym zespołem. Jakoś tak wyszło, że nigdy nie miałem okazji, aby wyrobić sobie na jego temat konkretną opinię. Owszem, słyszałem kiedyś kilka piosenek, ale zapadły mi one w pamięć jedynie z powodu głosu wokalisty, który odebrałem... wyjątkowo negatywnie. Gdy w roku 2008 zespół odwiedził Polskę, całkowicie go zignorowałem. Moje nastawienie zmieniło się całkiem niedawno - za sprawą krótkiej, chyba minutowej zapowiedzi klipu do Thirteenth Friday. Usłyszałem raz, i... zakochałem się. Nagle i na zabój - jak to w miłości bywa.

I teraz najśmieszniejsze - co mnie do niego tak przyciągało? Co kazało raz po raz klikać w "odtwórz ponownie" i wyczekiwać premiery pełnej wersji? Oczywiście, że głos wokalisty. Delikatny, spokojny, kojący - podobnie zresztą, jak cała piosenka. Bardzo prosta, ale prawdziwie hipnotyzująca. Gdy w końcu posłuchałem całości ammonite, zrozumiałem jednak, że moje dawne pierwsze wrażenie również było prawdziwe - wokal Ryutaro ma dwa oblicza. Specyficzna maniera, która wcześniej zdecydowała o zostawieniu przeze mnie Plastic Tree w spokoju, wciąż jest u niego obecna, ma się bardzo dobrze - po prostu nie daje o sobie znać, kiedy wokalista śpiewa cicho. Natomiast kiedy próbuje wykrzesać z głosu coś więcej, kiedy wkłada w to energię, efekt jest... Cóż, powiedzmy, że nawet po n-tym przesłuchaniu płyty od A do Z nie mogę przy niektórych refrenach pozbyć się wrażenia, że ma bardzo silnie zdarte gardło. Prawdopodobnie nigdy tego nie polubię, ale ważne, że wokal nie przeszkadza mi już w odbiorze genialnego instrumentarium. Poza tym, odkładając na bok osobiste preferencje - dzięki Ryutaro ciężko pomylić PT z jakimkolwiek innym zespołem... I to może być tylko wielki plus.

Tak naprawdę na albumie niewiele jest kompozycji podobnych do wspomnianej, uwielbianej przeze mnie "jedynki". Większość jest wręcz jej przeciwieństwem - szybka i dynamiczna, nieprzewidywalna i zaskakująca. Bo czy ktoś spodziewałby się tego króciutkiego "komarka" pod koniec radiowego Mirai Iro, klawiszy szalejących podczas solówki w Duecie albo zachęcającej do koncertowego skakania gitary w drugiej połowie I Love You So? Płyta uspokaja się dopiero pod koniec i na szczęście trzyma poziom - zamykający ją (w edycji bez bonusowego kawałka) Blue Back jest wolnym, klimatycznym majstersztykiem, który również może zauroczyć.

Podsumowanie? Spróbuję krótko - ammonite to 54 minuty świetnego japońskiego rocka alternatywnego. Wiem, że z takiego szufladkowania zazwyczaj nie wychodzi nic dobrego, ale co zrobić, kiedy sam zespół składa hołd słynnym The Smiths? Poszukajcie sobie na YouTube'ie porównania fragmentu Bambi z This Charming Man - dobrze, że chłopaki nie pozwalają zapomnieć o korzeniach gatunku.

Całość wywołuje u mnie nastrój bardzo rzadki, wyjątkowy. Lekko nostalgiczny? Być może... Nie mogę zaprzeczyć, że przypomina mi bardzo wyraźnie krążek sug life świętej pamięci baroque, który był moim amonitem w roku 2004. Nie mam pojęcia, ile w tym prawdy, ale w mojej głowie oba wydawnictwa trzymają się jednej stylistyki, brzmią podobnie i ogólnie podają sobie ręce w przyjacielskim geście. Chociaż ekipa z Ryo na czele pisała chyba jednak więcej nastrojowych ballad... A na pewno robi to teraz, ponownie jako kannivalism.

O czym to ja... A, tak! Plastic Tree. Drzewo z plastiku. Sztuczny kwiat. Kurde! To chyba pierwszy raz, kiedy nazwa zespołu wydaje mi się tak wyraźnie pasować do jego twórczości. Plastic Tree... czapki z głów dla Was, panowie. Co prawda nie jestem jeszcze do końca pewny, czy chcę zagłębiać się w Waszą wcześniejszą dyskografię (kilkanaście albumów i to po odliczeniu wszelkich składanek...), ale na pewno będę obserwował z zainteresowaniem, co tam wyczarujecie w przyszłości. A za ammonite jeszcze raz wielkie dzięki!


Piotrek "Renor Mirshann" Wiejak
impureuniverse (at) gmail (dot) com
REKLAMA

Powiązani artyści

Powiązane wydawnictwa

Album CD + DVD 2011-04-06 2011-04-06
Plastic Tree
Album CD 2011-04-06 2011-04-06
Plastic Tree
REKLAMA